Hobbit, czyli z filmu do książki
23:36
Znam niewiele przypadków ekranizacji, które byłyby lepsze od
ich książkowych pierwowzorów. Zaliczam do nich Opowieści z Narnii oraz Władcę
Pierścieni – choć robię to z niejakim żalem, bo dzieła te należą do klasyki
literackiej, mają rzesze fanów i, zwłaszcza w tym drugim przypadku, cieszą się powszechną
sławą protoplasty gatunku. Jednak bez żadnych, najmniejszych wyrzutów sumienia powiększyłam
wczoraj to doborowe grono o Hobbita. I chcę wam powiedzieć, dlaczego.
Właśnie skończyłam przeżywać piątkowy nocny maraton kinowy wszystkich części ostatniego dzieła
Petera Jacksona, włącznie z trzecią, choć jej premierę zapowiedziano na 25
grudnia. Czuję się prawie fejmuchem – obejrzałam ją bowiem tylko dzień później,
niż sławni youtuberzy i bloggerzy, którzy otrzymali specjalne bilety dla VIPów
na przedpremierowe pokazy.
Wynikające z tego faktu poczucie wyższości nie byłoby
wystarczającym motywem do pisania recenzji – na filmach bowiem znam się jeszcze
mniej, niż na muzyce – ale gdy w sobotę po południu wróciłam do świata żywych po
uprzednich pełnych 24 godzinach niespania, pierwszą moją myślą było: „Muszę
przeczytać książkę!” I tak też uczyniłam (w przerwach na ubieranie choinki i
pieczenie pierniczków).
Przejdźmy więc do kluczowej części tego wpisu – czyli porównania
książki z filmem.
Akcja i narracja
Przebieg wydarzeń w obu przypadkach jest mniej więcej
chronologiczny i mniej więcej podobny – z tym, że w książce jest bardziej… statyczny.
Winę za to ponosi między innymi najbardziej wkurzający rodzaj narratora ever:
Narrator Poufały, archaiczny model gawędziarza, który w toku opowieści zwraca się bezpośrednio do czytelnika, mówiąc
rzeczy w stylu „zapewne wiesz…”, „i ty byś pewnie…”, „ty i ja pewnie nie usłyszelibyśmy
czeredy krasnoludów idących przez las”, „do ogniska zlatywały się ćmy wielkie
jak twoja dłoń”. Niewątpliwie jest to stary, sprawdzony sposób na zbliżenie
odbiorcy do świata przedstawionego. Jest to również skuteczny sposób na
rozbicie tempa narracji, spowolnienie akcji i zniweczenie jakiegokolwiek dramatyzmu
– nie, żeby było go przesadnie dużo. Sporą część opisów zajmują całkowicie
zbędne dywagacje na temat głodu i jedzenia oraz kwestii dobrych manier. Dodatkowo,
przynajmniej raz na rozdział pojawia się choć jeden wierszyk lub piosenka,
które nie wnoszą do fabuły dokładnie nic.
Inną kwestią są odmiennie poprowadzone wątki. Motyw
Arcyklejnotu, z którym w filmie zostajemy zapoznani niemal na samym początku, w
książce pojawia się dopiero pod koniec – nie jest celem Włamywacza określonym w
jego umowie najmu, nie jest symbolem wszechwładzy ani elementem starożytnej
legendy, jednoczącym siedem krasnoludzkich plemion, nie jest nawet wyrazistym obiektem
pożądania spędzającym Thorinowi sen z powiek – ale mimo braku konkretniejszego uzasadnienia
odgrywa dokładnie taką samą rolę, jak w trzeciej części ekranizacji.
Inaczej
przebiegają poszczególne przygody kompanii – przy spotkaniu z trollami
krasnoludy zostały wyłapane pojedynczo, wywabione kolejno z kryjówki przez
Bilba, który najpierw narobił rabanu, a następnie został wykopany na drzewo i
siedział tam jak trusia, oglądając niedolę kolegów, aż wreszcie przyszedł Gandalf i – sam jeden
– zdekoncentrował trolli, prowokując ich do kłótni, dopóki nie dosięgło ich
światło dnia. Podczas walki z pająkami w Mrocznej Puszczy Bilbo wyjawił
krasnoludom, że wszedł w posiadanie pierścienia czyniącego go niewidzialnym (co zrobiło na nich wrażenie, ale nie skłoniło do głębszych refleksji). Kompania własnymi siłami przedostała się w
beczkach do Esgaroth i od razu udała się do władcy miasta z wieścią, że oto
przybył Król spod Góry.
Ponadto wyraziście sygnalizowany był upływ czasu. W
przypadku filmu można odnieść wrażenie, że podróż do Góry trwała zaledwie kilka
dni, podczas gdy w rzeczywistości (książkowej) było to całe pół roku.
Historia
Po zagłębieniu się w lekturę przeżyłam największe
zaskoczenie w chwili, gdy zorientowałam się, że nie będzie tu ani słowa o
Sauronie ani o odradzających się właśnie ciemnych mocach – i na tym polega
największa różnica między książką a ekranizacją. Wyjątkowo nie mam jednak za
złe reżyserowi tego przejawu nierzetelności; filmowy przebieg zdarzeń był dużo
bardziej wiarygodny i dramatyczny, niż ten książkowy.
W powieści nie ma bowiem orków – ich rolę w historii pełnią
gobliny. To one starły się z krasnoludami pod Morią oraz ścięły ich ówczesnego króla,
to one w towarzystwie wargów próbowały dopaść krasnoludy siedzące na drzewach
po ucieczce z ich górskiej siedziby, one ścigały ich aż do Mrocznej Puszczy,
one również poprowadziły swoje armie do bitwy pod Górę; a mimo tego wszystkiego
krasnoludy nie darzyły ich tak płomienną nienawiścią, jaką w filmie darzyły
orków.
Sauron więc nie odradza się, nie rekrutuje armii ani nie
przywołuje Dziewięciu – za to wszyscy
wiedzą, że w Dol Guldur (choć nazwa ta nie pojawia się w treści) przebywa Czarnoksiężnik,
który wzbudza powszechną trwogę, ale nie aż taką, by zaprzątać nią sobie dłużej
głowę. Narrator dokłada wszelkich starań, aby historię opowiadać liniowo, więc
o tym, gdzie był Gandalf, kiedy opuszczał kompanię, dowiadujemy się dopiero w
drodze powrotnej z Góry, w jednym z końcowych rozdziałów. Udział czarodzieja w
radzie najpotężniejszych strażników Śródziemia oraz jego dramatyczny pobyt w
Dol Guldur, czyli wiele pełnych akcji minut filmu – to całe dwa zdania w
książce. Szok.
Inną kwestią jest konflikt między krasnoludami a elfami.
Podczas gdy w filmie głównym zarzutem przeciw elfom jest nieudzielenie pomocy
potrzebującemu ludowi spod Góry po ataku Smauga, w książce niechęć ta nie jest
tak wydatnie zobrazowana. Wizyta kompanii w Rivendell przebiegła pogodnie,
wesoło i spokojnie, natomiast zatarg między elfami z Mrocznej Puszczy a
krasnoludami polegał na tym, że kiedyś elfy te zleciły krasnoludom wykonanie
ozdób i broni, po czym nie uiściły należytej zapłaty za usługę.
Bohaterowie drugoplanowi
Ponieważ więc rada na temat złych mocy nie została w
powieści opisana, nie uświadczymy obecności Galadrieli i Sarumana, którzy w
filmie odegrali dość znaczące role. Jakby tego było mało – nie poznajemy też bliżej
Radagasta, choć jego imię pojawia się w jednym z dialogów.
Nie zostaje nam przybliżona również postać króla elfów z
Mrocznej Puszczy, który figuruje w tekście bezimiennie, jako król elfów. Nie
pojawia się więc również Legolas, a już w ogóle nie ma mowy o Tauriel, przez co
nie pojawia się również dosyć obszerny wątek miłosny, tak zgrabnie opowiedziany
w filmie.
Imienia nie ma również władca Miasta na Jeziorze;
nie ma także nikczemnego, dwulicowego doradcy, Alfrida, który pojawił się w
drugiej części ekranizacji i dokonał jeszcze wielu rzeczy w trzeciej, co suma
sumarum zaowocowało we mnie podejrzeniem, że właśnie obejrzałam powstanie
Smoczego Języka (ale chyba jednak nie).
Bard, potomek słynnego władcy Dali z czasów jej świetności,
pojawia się dopiero pod koniec powieści – pozbawiony rodziny, charakteru,
optymizmu i sympatii mieszkańców Miasta. Otrzymuje ją (sympatię, nie rodzinę)
dopiero, gdy zabija Smauga; a czyni to przy pomocy trochę tylko większego łuku
oraz jednej, szczęśliwej czarnej strzały wykutej dawno temu przez krasnoludy
pod Górą (w filmie potrzebował do tego krasnoludzkiego miotacza, bo czarna
strzała była wielkości niemal dzidy).
Najciekawsza jednak jest różnica między filmowym a
książkowym Smaugiem. W ekranizacji smok to mityczne, potężne stworzenie niemal
niemożliwe do zabicia z powodu twardej łuski pokrywającej całe jego ciało – stąd
konieczne było stworzenie legendy o maleńkim uszczerbku w pancerzu Smauga, który
dawał nadzieję na pokonanie potwora. W książce natomiast smok owszem, ma
grzbiet pokryty niezniszczalną łuską, natomiast calutkie jego podbrzusze jest
mięciutkie i podatne na zranienia – z tego tytułu nasza gadzina nosi niezwykle
szykowną, diamentową kamizelkę. Ponieważ jednak nie ma talentu do wytwarzania
przedmiotów użytkowych, drogocenna zbroja odsłania spory kawał jego lewej
piersi.
Ciekawym również jest fakt, że w książce niemal w każdym
opisanym plemieniu obecna jest monarchia oraz wyższy poziom świadomości. Orły,
które w filmie nie charakteryzowały się właściwie niczym poza monstrualnymi gabarytami,
w książce mają wodza, który później został koronowany na króla wszystkich
ptaków, mówią ludzkim głosem, są mądre, mają własne przekonania i zwyczaje;
podobnie sprawa wygląda z krukami, które gniazdują opodal Góry, a według
powieści dawniej pracowały na usługach krasnoludów. Nawet drozd, który stukał w
skałę w Dzień Durina, był znaczący dla fabuły, zaniósł bowiem Bardowi wieść o
ubytku w smoczej kamizeli, który zapewnił mu zwycięstwo.
Bohaterowie pierwszoplanowi
Mimo takiej wielości i różnorodności postaci z przykrością
muszę stwierdzić, że w książce nie ma ani jednego bohatera, którego mogłabym
choćby polubić. Śledzenie ich losów jest jak podsłuchiwanie opowieści bajdurzącego
nieznajomego – właściwie cię to nie obchodzi, ale historia jest całkiem
ciekawa.
Krasnoludy nie mają krzty osobowości. Odnoszę wrażenie, że istnieją
jedynie po to, by robić sztuczny tłum i śmieszyć podobnie brzmiącymi imionami.
Cała dostojność i królewskość Thorina, tak pięknie ukazana w filmie, tu
wyrażona została jedynie w tym, że zwykł on wygłaszać przydługie przemowy i
najczęściej spośród współtowarzyszy zabierał głos w dialogach. Balin został
opisany jako najstarszy spośród kompanii, ale do szerszego udziału w akcji
książki został chyba wybrany drogą losowania, bo nic poza tym się o nim nie
dowiadujemy – po prostu jego imię od pewnego momentu nieco częściej przewija
się w tekście. Podobnie jest z Dorim, przedstawionym jako „dobry kompan”, który
zazwyczaj pełni funkcję nańki marudzącego Bilba – aż w pewnym momencie (mniej
więcej w tym, gdzie jakby w zastępstwie pojawia się Balin) ta rola się kończy.
Szerszy epizod, najwyraźniej adekwatnie do gabarytów, miał grubas Bombur – był tym,
który wpadł do zaczarowanego strumienia w Mrocznej Puszczy i na kilka dni
stracił przytomność, a następnie skłonił towarzyszy do poszukiwania pomocy u
elfów, które pojawiły się w jego śnie; był również tym, któremu groziło
śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony wylazłego z Góry Smauga, ponieważ z
powodu swej tuszy nie chciał wdrapywać się do tajemnego wejścia; w końcu był
tym, który dał się Bilbowi namówić do opuszczenia warty, aby ten mógł wymknąć
się z Góry do Dali. Poza tym krasnoludy nie robią nic; ale dzięki temu pole do
popisu ma naczelny Gary Stu, czyli innymi słowy – Bilbo.
Książkowy Bilbo jest małym, niezbyt rozgarniętym niedojdą. Porozumiewa
się ze światem głównie piszcząc, ewentualnie jęcząc i biadoląc, a większość
jego myśli w trakcie wyprawy skupia się na wygodnym fotelu i imbryku – w tym
wypadku fakt, iż to właśnie jego Gandalf zdecydował się wskazać jako
czternastego towarzysza, jest prawdziwą zagadką. Jednak w jeszcze większe
zdumienie wprawił mnie fragment, w którym Bilbo (odwrotnie, niż w filmie) z
miejsca zgadza się wziąć udział w wyprawie – i to pomimo niezachwianego przekonania,
że wizyta krasnoludów w jego domu nastąpiła wskutek jakiejś pomyłki. Zgadza się
– ale nie przeszkadza mu to w późniejszym piszczeniu, jęczeniu, biadoleniu etc.
Jedynym uzasadnieniem jego dobrowolnego udziału w podróży są geny awanturniczych
Tuków (w powieści określone życzliwie jako szaleństwo lub coś w tym rodzaju).
Tak więc Bilbo przeżywa niewygody i jęczy, krasnoludy muszą
go piastować i też jęczą, aż w końcu Bilbo znajduje pierścień – i nagle staje
się użyteczną postacią. Od tej pory to on, dla odmiany, ratuje krasnoludy,
które, dla odmiany, zamieniają się w bierne lebiegi; to on macha mieczem,
podczas gdy krasnoludy pozwalają się oswobadzać z opresji; to on staje się
przywódcą wyprawy, podczas gdy krasnoludy, z Thorinem włącznie!, kompletnie
wyłączają wolną wolę i jedynie słuchają, jaki wspaniały plan tym razem ma pan
Baggins. Na Bora! Bilbo filmowy, pomimo
swoich przywar, był przynajmniej bystry i wygadany, a szacunek i przyjaźń
krasnoludów zaskarbił sobie przede wszystkim poprzez działania wynikające z
jego charakteru – nie dzięki pierścieniowi, szczęściu głupiego i Imperatywowi
Narracyjnemu. I na pewno nie popełniłby takiego faux pas, jak rozkazywanie przyszłemu
Królowi pod Górą; zwłaszcza, że w książce nie widać między nimi wiarygodnych,
przyjacielskich relacji, opartych na wzajemnym szacunku, sympatii i wspólnych
doświadczeniach. W filmie Bilbo nie oddaje Thorinowi Arcyklejnotu, ponieważ się
o niego martwi i nie chce wyrządzić mu krzywdy, przy czym z pełną świadomością
ryzykuje tym samym własne życie; w książce zatrzymuje Arcyklejnot, bo z jakiegoś
bliżej nieokreślonego powodu uważa to za słuszne, a poza tym należy mu się
wynagrodzenie za wykonaną pracę, więc postanawia wziąć je w tej właśnie postaci.
___________________________________________________________________________
Ekranizacja Hobbita nie tylko wycisnęła z powieści to, co
najlepsze, ale nawet urosła, wzbogacona z pietyzmem o dodatkowe treści, do
rangi epickiego filmowego dzieła. Bez wątpienia jest godną następczynią
filmowego Władcy Pierścieni, a moim skromnym zdaniem – jest również najlepszą
możliwą ekranizacją w całej historii ekranizacji.
Po tym wszystkim pozostaje tylko jedno pytanie…
Na jaki film będziemy teraz czekać? :C
4 komentarze
Cóż, ja Władcy Pierścieni nawet nie oglądałam, więc i po hobbita też nie sięgnęłam. Ale może się przekonam.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji, cieszę się, że jest ktoś jeszcze oprócz mnie komu podoba się Narnia (chociaż ja oprócz tego czytałam też książki), bo naprawdę, czasem zastanawiam się jak to jest że tylko ja czekam na następną filmową część, a nawet jeśli już będzie to nikt się ze mną do kina nie wybierze ;_;
Ale... ale... ale jak można było nie obejrzeć chociaż raz Władcy Pierścieni?! ;_;
UsuńNarnia mi się podobała, ale... tak właściwie, mówiąc o niej, miałam na myśli przede wszystkim pierwszą część, która naprawdę mnie oczarowała. Kolejna wywołała we mnie jedynie "meh". A do książek zniechęciła mnie chyba ta żywiołowa rotacja bohaterów - ledwo zdążyłam ich polubić, a tu już w kolejnej części byli starzy i wypadali z fabuły, by ich miejsce zajęli nowi. Nosz kurna.
O, mam dokładnie tak samo! Zagorzali, ortodoksyjni fani Tolkiena mogą się gardłować, bulwersować i po tysiąckroć tłumaczyć mi, że książka jest lepsza, a ja i tak będę wolała filmy. Zgodzę się, że Tolkien pięknie to sobie wszystko umyślił, stał się prekursorem gatunku, stworzył niesamowitą historię, ale podać mi jej w zgrabnej postaci nie umiał. Nie umniejszam jego literackiego kunsztu, przytaknę grzecznie, że wielkim poe... pisarzem był. Tylko, że bardziej niż ten jego wkuhwiający styl, sposób narracji i gawędziarski ton, to mnie chyba tylko "Potop" zmęczył. Robiłam dwa podejścia do "Hobbita" i nawet trzy do "Władcy Pierścieni". I nie mogę, nie zdzierżę, nie dam rady przeczytać do końca :D.
OdpowiedzUsuńDokładnie! Genialny pomysł, cudowny świat i kompletny brak umiejętności sprzedania tego wszystkiego czytelnikowi w sposób strawny - ot i cała legenda.
UsuńZadziwiające, myślałam, że za krytykę Tolkiena zostanę co najmniej ukamienowana :D a tymczasem nawet wśród moich znajomych znaleźli się tacy, którzy po mym eksperymentalnym coming-oucie dotyczącym tegoż przede wszystkim przyznali mi rację. Czyżby po prostu jeszcze nikt nie ośmielił się wyrazić negatywnej opinii na temat władcy fantastyki?
Fajnie, że jesteś! Możesz napisać mi komcia, korzystając z tego oto miniporadnika formatowania:
[b]tekst[/b] - pogrubienie
[i]tekst[/i] - kursywa
[a href="www.jakaśstrona.pl"]tekst[/a] - link ukryty
Zamiast nawiasów kwadratowych [] wstawiamy nawiasy ostre <>