To the Moon - Lunatyczka go home
23:26tu jesr źródło, a tu jest epicki soundtrack - proszę sobie słuchać! |
Jeśli miałabym wskazać grę, która wzbudziła zachwyt pod każdym możliwym względem, i to we wszystkich graczach z nią obcujących, bez wahania powiedziałabym – To the Moon, czyli niepozorna produkcja nikomu nieznanego studia. Miał z nią do czynienia już chyba każdy, i każdy kończył dokumentnie oczarowany, po czym przystępował do radosnego opiewania tegoż pikselowego dzieła. Nie jestem pewna więc, czy moja pisanina na temat jest dobrym pomysłem – przecież wszystkie możliwe składowe tej produkcji zostały już pochwalone!
Jednakowoż jestem pod tak ogromnym
wrażeniem, że chyba się nie powstrzymam.
PRYWATA I RETROSPEKCJA
źródło |
Taki mam bowiem charakter na poły złośliwy, na poły hipsterski - im więcej ludzi mnie do czegoś namawia, tym większe prawdopodobieństwo, że tego nie zrobię. Na przykład boom na Harrego Pottera zbyłam wzruszeniem ramion; wzięłam się za książkę dopiero, kiedy obejrzałam na tefauenie premierę Kamienia Filozoficznego.
Zakochałam się w świecie Rowling od pierwszego rozdziału, ale to o niczym nie świadczy.
Jednak wracając do tematu – wszyscy się zachwycali, że wow, uszanowanko, historia taka cudowna, produkcja taka niszowa, a ja sobie myślałam: co to za nisza, skoro mieszczą się w niej wszyscy? A poza tym - niemożliwe, że ci wszyscy jak jeden mąż uznają jakąś grę za fenomenalną. Na pewno nie jest aż tak dobra, a jak w nią zagram, to się przykro rozczaruję i będzie mi smutno. Muszę do tego dojrzeć.
Czas mijał, a ja byłam dzielna –
nie zagrałam w TtM nawet, kiedy
znalazłam je na płycie dołączonej do CD Action. W pewnym momencie zaczęła
zniechęcać mnie idea udziału w tak łzawej historii, jak spełnianie marzenia
leżącego na łożu śmierci staruszka, bo przecież jestem zbyt męska na takie
rzeczy, aż ostatecznie doszłam do wniosku, że jeśli ta gra jest rzeczywiście
tak świetna, jak mówią, to na pewno jestem na takie rzeczy za głupia, więc
styknie, że obejrzę sobie jakiś let’s play. I akurat szczęśliwie się złożyło,
że jeden z moich ulubionych zagrajmerów, równie niszowy, co sama gra, rozpoczynał
przygodę z wyżej wymienioną.
źródło |
Kontynuowałam więc oglądanie zmagań
wspomnianego zagrajmera z czołem zroszonym perlistym potem irytacji i tyłkiem
marszczącym się w spazmach zniecierpliwienia, aż dotarliśmy do takiego momentu
w fabule, gdzie ja zdołałam wyciągnąć zapierające dech w piersiach wnioski, a
zagrajmer... no cóż, nie zdołał. Więc wzięłam się wkurzyłam, odkopałam zakurzoną
płytę z CDA, pozbyłam się z domu przedstawicieli płci przeciwnej i załatwiłam
sprawę w – z zegarkiem w ręku – cztery godziny.
TO THE MOON, WHAT HAVE
YOU DONE TO ME
źródło |
Ale nie będę w niej mówić o niebanalnej, pikselowej grafice i jej elementach, na widok których aż serce rośnie; ani o muzyce, która w bezbłędny sposób buduje i uzupełnia klimat, a w dodatku sprawia, że naprawdę chcę się nauczyć grać na pianinie; ani o fabule poprowadzonej jak najlepszy futurystyczny dramat obyczajowy; ani o elementach satyry, które bawią i zaskakują z impetem właściwym Hiszpańskiej Inkwizycji; a przynajmniej nie powiem o tym w taki sposób, w jaki zrobili to wszyscy. No bo przecież wszyscy już wiedzą, że cała gra to majstersztyk! A ja chcę tylko zwrócić uwagę na pewne smaczki, które udało mi się wyłapać.
Przede wszystkim muszę się pochwalić, że jeszcze w żadną grę nie grało mi się tak dobrze.
To the Moon mnie nie wciągnęło. Ono mnie zasymilowało, wessało niczym samica matronicy, zmiażdżyło, wykorzystało seksualnie, a na koniec wypluło moje nędzne emocjonalne resztki w postaci rozdygotanej leguminy – taka to była gra.
Wsiąknęłam w fabułę całym swoim jestestwem i historia prowadziła mnie sama. Wszystko odbywało się tak intuicyjnie, że doznania ocierały się o jakiś mistycyzm; zawsze szłam tam, gdzie trzeba, zawsze wykonywałam interakcje w pożądanej kolejności, Jeżu, nawet aktywujące wspomnienia łamigłówki logiczne rozwiązywałam bez zastanowienia i przy najmniejszej możliwej ilości ruchów – taka to była gra.
Jej przejście stanowiło dla mnie katharsis i zrobiło mi przy tym z mózgu rewolucję październikową, Wiosnę Ludów i jesień średniowiecza, czy też, cytując klasyka: osiągnęłam stan pierdolca sięgający kosmicznej nirwany.
Bo taka to była gra!
ZAISTE ZACNY WACHLARZ EMOCJI, MILORDZIE
źródło |
Co więcej, historia zostawia
przestrzeń na domysły - wystarczająco dużą, aby móc doświadczyć pełnej
samodzielności w wyciąganiu wniosków, a jednocześnie określoną tak precyzyjnie,
żeby to wnioskowanie nie przesłoniło celu rozgrywki.
Przykładowo – w grze nie pada nazwa
choroby, na którą cierpią dwie z bohaterek. Osobiście do tej pory mam
wątpliwości, czy typowałam właściwe schorzenie, i nawet trochę mnie to nurtuje,
ale nie w taki upierdliwy sposób, jak to zwykle w grach wymagających pomyślunku
bywa. Chyba nigdy się nie upewnię, czy moje podejrzenia były słuszne – naprawdę
podoba mi się ta niewiedza.
Nie uświadczymy też nigdzie konkretnej
informacji, czym tak właściwie zajmują się pracownicy Sigmund Agency of Life
Generation – strzelam, że to firma od spełniania marzeń, chociaż brzmi to
trochę zbyt idealistycznie. Reasumując – zasadniczo niczego nie jesteśmy pewni,
ale jest to niepewność wyważona, niezbędna do uzupełnienia bajecznego wachlarza
emocji, jaki funduje nam cała rozgrywka.
źródło |
I tak, gdy byłam już usatysfakcjonowana
faktem, że szybko odgadłam, kim jest Anya, albo tym, że przewidziałam, jaki
element wspomnień będzie uniemożliwiał spełnienie marzenia Johnny’ego, wówczas
ciąg dalszy historii wkraczał znienacka do akcji i brutalnie sprowadzał do
parteru, a gdyby umiał, to ryczałby przy tym „GLEBA, K*RRRWA, GLEBA!”.
KTO, CO, DLACZEGO I W JAKIEJ KORPORACJI?
źródło |
źródło |
Co więcej - osnowa rzeczywistości
rozgrywki jest wykonana tak misternie, a przy tym sprawia wrażenie tak
delikatnej, że czasem miałam uczucie, jakbym obserwowała pajęczynę rozciągniętą
nad przepaścią – jeden niepożądany ciężar więcej i wszystko się posypie. Więc
kiedy nadszedł moment, w którym Eva przystąpiła do przygotowywania wspomnień
pod grunt życzenia Johnny’ego, autentycznie się wystraszyłam, bo zrobiła ona
coś, co mogło poważnie nadszarpnąć rzeczywistością – dom, w którym Johnny
właśnie mieszkał, w takiej sytuacji nie miał w ogóle prawa powstać! Co prawda w
ostatecznym rozrachunku wszystko rozwiązało się pomyślnie, ale miałam
świadomość – tak jak Eva i Neil – jaki to był dziki fuks.
JAK PUDEŁKO CZEKOLADEK
źródło |
Oczywiście nie znałam tematu na
tyle, by wiedzieć, w jakie zwierzę zmienia się David na okładce (takie pytanie
stawia naszym bohaterom jeden z napotkanych fanów serii), więc – po raz
pierwszy w ciągu rozgrywki – uciekłam się do Google, uśmiechnęłam się na widok
gotowej podpowiedzi („animorphs david cover”), odpowiedziałam, ruszyłam do
kolejnej interakcji, a tam… w dialogu koleżanka ujawnia naszemu bohaterowi
wszystkie zwierzęta z wszystkich pięciu okładek. I, uwaga – wypowiedź kończy
słowami: „Po co mnie pytasz? Mogłeś wpisać w Google”.
źródło |
Zauważyłam również, pomijając osobliwe
upodobanie twórców gry do dziobaków i oliwek, jakiś kontekst związany z
kangurami. Tekst o kangurze pojawił się w różnych sytuacjach co najmniej dwa
razy – doktor Watts kazał się zwać kangurem, kiedy wylądował na czubku latarni,
a mały Johnny uważał kangury za kłamstwo dorosłych, na równi ze Świętym
Mikołajem. Mam nieśmiałe podejrzenia co do związku tych wypowiedzi z głównym
sprawcą produkcji, który zwie się, notabene, Kan Gao.
NA KONIEC ŚWIATA
źródło |
Oczywiście, jak wszyscy, uznaję To
the Moon za grę stulecia i polecam ją każdemu, kto tylko jest w stanie czytać
ze zrozumieniem.
A co do Klasycznej Męskiej
Bezrefleksyjności – to się da leczyć, wystarczy odrobina chęci ze strony
chorującego. Gdy tylko zrozumie, że emocje nie są tylko dla bab – symptomy
cofną się. Przynajmniej odrobinę.
_____________________________________________________________________________
OGŁOSZENIA PARAFIALNE
Niniejsza recenzja
czekała na publikację pół roku, a to z tego powodu, że chciałam ją
wzbogacić autorskimi screenami. Niestety, nie mogłam przemóc się i siąść
po raz drugi do gry, która mnie za pierwszym razem zmiażdżyła
psychicznie. Cóż, ponieważ dość dawno nie było nowej notki i naprawdę dawno nie było nic o grach - postanowiłam uraczyć Was tym oto tekstem z cudzymi ilustracjami.
A teraz coś z zupełnie innej beczki:
Ponieważ nie radzę sobie z jednym nieskomplikowanym blogaskiem, postanowiłam założyć kolejnego.
Jeśli ktoś zainteresowany jest poligrafią albo przynajmniej poetyckimi opisami fascynujących zmagań z wkurzającymi ludźmi w upierdliwej robocie - zapraszam na SITOSIEJE.
0 komentarze
Fajnie, że jesteś! Możesz napisać mi komcia, korzystając z tego oto miniporadnika formatowania:
[b]tekst[/b] - pogrubienie
[i]tekst[/i] - kursywa
[a href="www.jakaśstrona.pl"]tekst[/a] - link ukryty
Zamiast nawiasów kwadratowych [] wstawiamy nawiasy ostre <>