W pułapce czasu - czyli Valerian i Miasto Tysiąca Rozczarowań

17:16


Kiedy po raz pierwszy ujrzałam zwiastun filmu Valerian: Miasto Tysiąca Planet, zostałam absolutnie wtłoczona w kinowy fotel z dwóch powodów i myślę, że wielki ekran, za pośrednictwem którego tego objawienia doznałam, ponosi jedynie częściową odpowiedzialność za moje odczucia. A odczucia miałam dokładnie dwa. (recenzja bez spojlerów)

Po pierwsze - ja pierdzielę, to jest tak bajecznie piękne, że chyba umrę! - powiedziała oszołomiona Lunatyczka oraz całe mnóstwo innych osób znających się na kinie dwadzieścia razy bardziej, ale których opinia jednakowoż nie odbiega od opinii laika; trailer Valeriana wygląda jak marzenie każdego wielbiciela fantastyki, wygląda jak mokry sen futurystycznego obywatela Wszechświata, wygląda jakby jednocześnie przekraczał i spełniał wszelkie oczekiwania widzów dotyczące kosmicznych miast przyszłości.

Po drugie - ja pierdzielę, przecież ja już oglądałam tę historię! - powiedziała podekscytowana Lunatyczka oraz... nikt, nigdy.

Ale serio, jak to możliwe? Tyle ludzi już zobaczyło zwiastun, już poszło na to do kina, tyle recenzji już napisało, tyle ocen porównawczych względem filmu i komiksowego pierwowzoru wystawiło, a ani jeden nie podniósł przy tej okazji tematu pewnej niepozornej, czterdziestoodcinkowej animacji z 2007 roku?

W takim razie ja to zrobię. Zabieram Was w podróż w czasie i przestrzeni i opowiem Wam, czym jest serial W pułapce czasu.


W pułapce czasu to animacja oparta na słynnej francuskiej serii komiksowej z końcówki lat 60. Opowiada o młodym, utalentowanym agencie czasoprzestrzeni Valerianie i jego pięknej, błyskotliwej towarzyszce Laureline (o niespolszczonym imieniu). Bohaterowie razem podróżują przez galaktykę, poznając dziesiątki wspaniałych obcych cywilizacji, przeżywając niebezpieczne przygody, krzyżując szyki rasy chcącej zawładnąć wszechświatem i próbując odnaleźć zaginioną Ziemię.

Cała historia zaczyna się w 2416 roku, w którym Valerian, przykładny obywatel stolicy Ziemi - Galaxity, zostaje oficjalnie mianowany kosmicznym agentem i wyrusza w swoją pierwszą misję czasoprzestrzenną. Ląduje we Francji w 912 roku z poleceniem zbadania ówczesnych realiów życia ludzkości. Ponieważ kodeks agentów czasoprzestrzeni surowo zabrania ingerencji w wydarzenia z przeszłości, naturalną koleją rzeczy to właśnie się dzieje. Valerian, zauroczony śliczną akrobatką Laureline, nie tylko bohatersko ratuje ją od śmierci, ale dodatkowo, na skutek wyjątkowo niefortunnego zbiegu okoliczności, zabiera na swój statek i wraz z nią powraca do własnego przedziału czasowego.

Wspaniały czyn młodego agenta jest maksymalnie tragiczny w skutkach - okazuje się, że zniknięcie Laureline z jej epoki zaowocowało zniknięciem całej planety Ziemi. Na domiar złego poważnie uszkodzony został silnik czasoprzestrzenny statku, co definitywnie uniemożliwia podjęcie natychmiastowej próby naprawienia błędu Valeriana. Od tej pory partnerzy z przymusu przemierzają kosmos, aby odnaleźć swój dom w czasie i przestrzeni.

Brzmi znajomo? Jeśli czytało się komiks, to owszem - początek animowanej historii jest bowiem z grubsza oparty na tomie "zerowym" serii: Koszmarne sny. Jeśli natomiast oglądało się film, to nie - znajome pozostają jedynie główne założenia charakteryzujące to uniwersum, natomiast fabularnie nowy Valerian traktuje o czymś zupełnie innym, trochę mniej interesującym i trochę bardziej niejasnym.
(źródło oraz recenzja serialu - waveyourgeekflag)
W pułapce czasu to animacja skierowana do dzieci i młodzieży, dlatego też nigdy nie oczekiwałam od niej zbyt wiele pod kątem prawdopodobieństwa, ścisłości realiów świata przedstawionego czy logiki poczynań bohaterów - jak na przykład w kwestii całkiem sprawnego przystosowania się Laureline, dziewczyny wziętej wprost ze średniowiecza, do zupełnie jej obcych technologii przyszłości, które to przystosowanie raczej pełni funkcję generatora okazjonalnych nieporozumień i elementów komicznych niż faktycznej przeszkody fabularnej. Na parę rzeczy trzeba po prostu przymknąć oko i dobrze się bawić. A jest przy czym się bawić, bo opowiadana historia toczy się wartko, skrzy się humorem i jest zwyczajnie interesująca, a każdy napotkany bohater odznacza się charakterem na tyle wyraziście, że wzbudza w widzu przynajmniej sympatię lub antypatię.

Szczególną uwagę skupia na sobie natomiast duet tytułowy, którego nieustannie wibrująca chemią relacja stanowi tak naprawdę oś całej fabuły. Ich niewyczerpana energia do przekomarzania się ze sobą, to jak w jednej chwili się nienawidzą, żeby już w następnej nadstawiać za siebie karku, to jak sobie nawzajem imponują i jak jednocześnie starają się sobie tego nie okazywać - to wszystko składa się na klasyczną romantyczną relację z obowiązkowym happy endem. Jednocześnie jednak wątek romansu między bohaterami, choć jest tak oczywisty i nieuchronny już od pierwszego odcinka, rozwija się wręcz porażająco wolno, hamowany przez samych bohaterów, którzy niemal do końca nie chcą przyznać, że mimo tych wszystkich złośliwości i dąsów łączy ich to straszliwe uczucie na M.
(nie, nie chodzi o mokrość.)
I to właśnie - poza fantastycznymi, kosmicznymi przygodami, walką ze złymi obcymi oraz podróżami w czasie - to uczucie, które nigdy nie mogło doczekać się jednoznacznego spełnienia, sprawiało że miało się ochotę obejrzeć calutki serial, od przewidywalnego początku do szokującego końca.

Ostatnia sprawa to oprawa wizualna. W pułapce czasu to dzieło francusko-japońskiego zespołu. A francusko-japońska współpraca w animacji zawsze kończy się czymś, co na własny użytek nazywam "francuskim anime" - niby francuskie, a jednak anime. Pozornie tła, realia i kadry robią wrażenie utrzymywanych w konwencji europejskiej, a jednak projekty postaci i sposób animacji wyraźnie pokazują, że Japonia maczała w tym pędzel, i że chętnie korzysta z animowanych skrótów myślowych charakterystycznych dla naszych ulubionych chińskich bajek.
Wyrazistym i całkiem świeżym przykładem takiej europejsko-orientalnej kolaboracji jest Biedronka i Czarny Kot, gdzie nawet fabuła sprawia wrażenie żywcem wziętej z klasycznego animca.

Kreska trzyma poziom; oczywiście nie brak tragicznych wręcz błędów, ale projekty postaci i rysowane tła są na tyle wdzięczne, że jest się w stanie wybaczyć niedociągnięcia. Prawdziwy ból jednak sprawiają partie realizowane w 3D, które wyglądają jak spełnione koszmary senne wyjątkowo nieszczęśliwego animatora. A w 3D uformowano większość szerokich planów miast przyszłości, statki kosmiczne oraz całą rasę antagonistów tej historii - ku bezbrzeżnej rozpaczy współczesnych widzów.

Mimo wszystkich wad, niedociągnięć i oczywistego zdezaktualizowania się w pewnych kwestiach technicznych, czterdzieści dwudziestominutowych odcinków W pułapce czasu może być całkiem sympatyczną propozycją na spędzenie końcówki wakacji - do obejrzenia na przykład tutaj.

Wyraźnie coś szczególnego tkwi w tym starym, francuskim komiksie; coś co sprawia, że raz na jakiś czas ktoś wstaje i podejmuje się heroicznego przełożenia go z papieru na ekran – i nie mówię w tym momencie o tych wszystkich filmach dotyczących zdobywania kosmosu, które czerpały z niego pełnymi garściami (jak na przykład Gwiezdne Wojny).

W pułapce czasu to tylko jedna z prób animacji historii Valeriana i Laureliny - pierwsza miała miejsce w 1973 roku... i o niej również nikt nie pamięta. Kolejna próba, w 1982 roku, skończyła się na projekcie pierwszego odcinka; następna, w 1991 roku, na trzyminutowym odcinku pilotażowym; podobnie jak kolejna, w 2001 roku (w tym przypadku przynajmniej możemy podejrzeć, jak miała wyglądać). Ogólnie rzecz biorąc, Valerian nie ma szczęścia - żodyn nie dał mu rady, a W pułapce czasu, ta jego jedyna udana, animowana próba, mimo pomyślnego doprowadzenia jej do końca, nie utrwaliła się w świadomości miłośników fantastyki.
Prawdopodobnie dlatego, że ma cechy charakterystyczne dla dziecięcych seriali animowanych, a poza tym jednocześnie jest i nie jest anime, co zapewne odstrasza od tytułu zarówno miłośników gatunku (bo to nie jest prawdziwe anime), jak i jego przeciwników (bo to przecież jest anime).

Kadr z komiksu Valerian (źródło)
A jednak kosmiczne, utopijne uniwersum utrwalone na kartach komiksu wciąż wabiło tym samym potencjałem, aż w końcu nadszedł dla niego właściwy czas i pokusie uległa odpowiednia osoba.

Luc Besson, bo o nim mowa, wymyślił, napisał i wyreżyserował Piąty element, dzieło zawierające wszystko, co najlepsze w sci-fi - pełną napięcia akcję, niezapomnianych bohaterów, walkę ze złem, dziwacznych kosmitów, wątek romantyczny z morałem o nieskończonej potędze miłości i oszałamiającą wizję futurystycznego świata, z latającymi samochodami i w ogóle tym wszystkim, czego lata 90 oczekiwały od nadchodzącego drugiego tysiąclecia, a nawet więcej. Jeśli to nie jest idealna osoba do podjęcia tematu Valeriana i zrobienia z niego najbardziej kultowego filmu w historii kultowych filmów, to naprawdę nie wiem, kto jest.

Dlatego fakt, że on również nie dał rady temu tematowi, jest pierwszym i chyba największym rozczarowaniem. A kolejne już czekają za rogiem.



Valerian i Miasto Tysiąca Planet

Valerian i Laureline są międzygalaktycznymi agentami stojącymi na straży prawa i porządku w szeroko pojętym kosmosie. Rezydują w Alphie - tytułowym Mieście Tysiąca Planet, które jest olbrzymią, wielogatunkową, dryfującą w przestrzeni kolonią stworzoną dzięki wspólnym wysiłkom reprezentacyjnych grup wszystkich rozumnych istot żywych, jakie tylko mogą się znaleźć w galaktyce. Zlecona głównym bohaterom kolejna typowa misja, mająca zapobiec szczególnemu przypadkowi nielegalnego handlu zagrożonym gatunkiem, przebiega w nie do końca zaplanowany sposób i stanowi jedynie przedsionek prawdziwego problemu, z jakim będą musieli zmierzyć się agenci, aby, rzecz jasna, ocalić świat.

Brzmi dobrze. Owszem, od początku widać, że fabuła jest wręcz szablonowa, ale jest to szablon na tyle elastyczny, że powinien ładnie pokryć się z własnymi pomysłami reżysera; a przynajmniej spełnić własną, szablonową funkcję i dać się dobrze odrysować. Besson zatem nie tylko korzysta z gotowego, fantastycznego uniwersum z komiksu, ale również z niemal gotowego pomysłu na historię. Poza tym ma już za sobą jeden stworzony, kosmiczny świat. Zdawać by się więc mogło, że wystarczy jedynie minimum wysiłku, aby na tej podstawie zrobić film, który będzie przynajmniej dobry. Pytanie brzmi - dlaczego tak się nie stało? I gdzie rozbiegł się cały potencjał dzieła?


Czas banałów 

To interesujące, że zdanie, które najczęściej towarzyszy opiniom o Valerianie, bez względu na to, czy opinia jest pozytywna czy nie, brzmi: to najdroższy film europejski w historii. Pochłonął 200 milionów dolarów, z czego większość przeznaczono na oszałamiające efekty specjalne. Wobec tych faktów reszta elementów składowych filmu zdaje się nieco tracić na znaczeniu. I to nasuwa pierwsze skojarzenie z Avatarem Camerona, który też przecież był ładny, kosztowny i... niewiele poza tym.

Myśl, że najważniejsze cechy Valeriana to jedynie ładność i kosztowność przy jednoczesnym zaniedbaniu sensowności fabularnej, dość szybko znajduje swoje potwierdzenie. Wstęp, w którym twórca zarysowuje historię powstania Miasta Tysiąca Planet, jeszcze nas nie razi, a wręcz przeciwnie, jest całkiem sympatyczny - choć motyw Ziemian witających kolejne, przybywające na powstającą planetę delegacje najprzeróżniejszych kosmicznych ras przy pomocy zwyczajowego uścisku dłoni mógł skończyć się tylko w jeden sposób (na pewno nie zgadniecie, że malowniczym gilem pozostawionym na dłoni ziemskiego dowódcy przez jednego z przybyszów). Kiedy jednak akcja przenosi się na magiczną planetę złożoną z plaż, lazurowego morza, domków z muszelek i smukłych, połyskujących, pięknookich, niebieskawych istot, które są takie śliczne i dobre i zbierają perełki, trochę mogą opaść nam ręce (no i przy okazji nadchodzi kolejne skojarzenie), bo zaczynamy rozumieć, jak będzie wyglądać filmowa narracja. A to narracja tak rozkosznie naiwna, że ma się ochotę zrobić jej „a ti ti” i połaskotać pod brodą.

Od pierwszej chwili rzuca się w oczy, że w Valerianie, mimo bajecznie kolorowej oprawy wizualnej, tak naprawdę wszystko jest czarne i białe. Jeśli ktoś liczy na pięćdziesiąt odcieni czerni, to ich nie dostanie - jest albo dobro, albo zło i nic pomiędzy. Jest albo siła miłości, albo siła logiki ekhm, konsumpcjonizmu. Jest albo wspaniały świat doskonałych, kochających, bezinteresownych istot żyjących w zgodzie z naturą, albo straszliwy hedonizm, strukturalizm, bezduszna cywilizacja oraz żądza pieniądza.

Ten podział to joker w talii kart Bessona - kart ogranych i wytartych przez wielu, wielu innych graczy, kart którymi już naprawdę nie powinno się grać. A Besson mimo to nieustannie próbuje przy ich pomocy olśnić, zadziwić i zaskoczyć widzów, jednocześnie podsuwając im tak oczywiste wskazówki fabularne, że zaczynamy się zastanawiać, czy przedział wiekowy potencjalnych odbiorców filmu został właściwie sprofilowany, bo chyba tylko pięciolatki mogłyby się nabrać na takie tanie chwyty.

Przykładowo - dostajemy nowego bohatera i już na podstawie samej jego aparycji, ubioru i pracy kamery możemy powiedzieć, czy jest dobry czy zły, i jaką rolę odegra w fabule (dość dokładnie, z marginesem błędu co do jednego kroku). Jeśli mimo wszystko nie będzie to dość jasne, nie martwcie się - na pewno w ciągu trzech kolejnych sekund od pojawienia się na ekranie bohater powie i/lub zrobi coś tak jednoznacznego, że bez problemu dokonacie właściwej oceny. I niech się Wam nie wydaje, że w trakcie filmu zmienicie co do niego zdanie - nie będzie takiej potrzeby, bo bohater żadnej zmiany nie przejdzie, mało tego, nawet nie będzie się starał stworzyć jakichś szczególnych pozorów bycia innym, niż faktycznie jest.

Skrajny sposób kreacji nie tylko bohaterów, ale całego świata przedstawionego sprawia, że Valeriana właściwie nie da się zaspojlerować - i tak nie funduje nam żadnego elementu zaskoczenia, bo prawie wszystko jest można bez problemu odgadnąć w trakcie seansu, tak bardzo jest oczywiste; zupełnie jakby nie oglądało się najlepiej zapowiadającej się produkcji sezonu, a zestaw najmniejszych zdziwień świata. Ziewnijmy zatem, odhaczając kolejne sztampowe rozwiązania fabularne.

Tytułowy bohater z jakichś powodów jest Wybrańcem? Jest. Naczelny złodupiec to ktoś wysoko postawiony, teoretycznie działający na rzecz Dobra? Jest. Główni bohaterowie przypadkiem wchodzą w posiadanie superrzadkich magicznych artefaktów - po jednym na łebka - które na koniec okażą się istotne fabularnie? Tak. Sympatyczne i/lub ładne postacie będą umierać jedynie dla potrzeby podniesienia poziomu dramatyzmu? Też. Romans protagonistów zostanie właściwie ukoronowany? Pewnie. Cała historia skończy się pomyślnie, bo dobro zwycięży dzięki niekwestionowanej potędze miłości? Oczywiście.

Problem ogólnej banalności produkcji nie do końca polega na tym, że akcja jest przewidywalna – polega na tym, że wszystkie jej przebieg możemy wywnioskować na podstawie hintów fabularnych podstawianych nam wprost pod twarz, subtelnych niczym głazy narzutowe, już od pierwszej narracyjnej sugestii. Besson łapie widza za pysk i wskazuje mu palcem, co jest istotne, po czym próbuje go przekonać, że wcale nie.

Dlatego film nieustannie udaje, że jest zaskakujący. Że złodupiec to wcale nie ten koleś, którego fabuła każe nam nie lubić od początku (na przykład nie robi na nim wrażenia kozaczenie naszych wspaniałych agentów, co oznacza, że ta relacja może skutkować jedynie srogim konfliktem); że wybrańcowatość Valeriana to nic istotnego, tylko takie tam śmieszki (chociaż kamera jego wizje i przeczucia zawsze pokazuje ze szczególnym namaszczeniem); że przedmioty, które w tak zwanym międzyczasie zgarnęli sobie agenci, to tylko takie tam fikuśne pierdółeczki (choć sposób ich ekspozycji jest przeraźliwie sugestywny, a każdy z bohaterów, który przypadkiem je zobaczy, jest absolutnie pod wrażeniem); że postać, która jest miła i urocza, ale pojawia się w środku fabuły i szybko spełnia zadanie, dla którego została wprowadzona, będzie żyła długo i szczęśliwie (lol, jasne że nie, bo trzeba by ją jakoś sensownie zagospodarować, a przecież łatwiej zabić); że Valerian i Laureline tak naprawdę wcale się nie kochają i nigdy przenigdy nie wezmą ślubu (na razie pozostawmy to bez komentarza); wreszcie: że głównym bohaterom coś może się nie udać (chociaż nawet kiedy rozbijają się skuterem w ciasnym tunelu albo przelatują przez zsyp na kosmiczne śmieci, to jedyne obrażenia, jakie otrzymują, to trochę kurzu, podarte ciuszki i kilka lekkich, badassowych zadrapań). Nawet suchy żart Valeriana o wakacjach na plaży, do którego powracamy przez cały film z irytującą regularnością, dostaje najbardziej przewidywalną puentę, jaką tylko mógł dostać.

Film ponadto próbuje nas moralizować, i rzecz jasna czyni to, idąc po namniejszej linii oporu - bezkompromisowo dzieląc rzeczy na właściwe i niewłaściwe i nie pozostawiając miejsca na polemikę czy refleksję. Pierwiastek edukacyjny jest po prostu wisienką na torcie chaotycznego przekazu tej produkcji, wisienką wciśnięta tak jakby na cały stos innych wisienek. Nie jest to jednak pierwiastek w żaden sposób odkrywczy; najzwyczajniej w świecie chodzi o zwycięstwo miłości nad siłami zła (i konsumpcjonizmu), tak jak w wielu, naprawdę wielu innych filmach – i być może nawet dałoby się ten morał przyjąć bez sprzeciwu, mimo jego banalności i oczywistości, gdyby tylko nie był on lansowany z paranoiczną intensywnością, jakby reżyser uważał, że jeszcze nie jest dość jasno wyeksponowany. A jest, serio, daje po gałach, jaśnieje jak sam Aldebaran. I dlatego nie mamy ochoty na niego patrzeć – bo jedynie nas męczy i zupełnie do siebie nie przekonuje, a przy tym jest obiektem znanym nam od bardzo dawna.


Nieistniejące napięcie

Banalność to tylko jedna z rzeczy, które mordują akcję. Inną kwestią jest wprowadzenie nas do fabuły, które odbywa się jak gdyby nigdy nic, bez głębszego zastanowienia.

Jeśli widz wybiera się na film, prawdopodobnie decyzję tę poprzedził co najmniej obejrzeniem trailera. Ale jeśli w trailerze pokażemy najmocniejsze punkty filmu, które jednocześnie stanowią element jakiejś fabularnej intrygi, to czy możemy nimi zaskakiwać w trakcie seansu? Besson uważa, że nie ma problemu.

Pierwszym przykładem, już w jakiejś piątej minucie filmu, jest przedstawienie planety Mul, gdzie wszystko jest piękne i sielskie, gdzie po plaży pląsa śliczna księżniczka wdzięcząca się do przystojnego poławiacza pereł, gdzie wszyscy są radośni i wspaniali, i błyszczący na tęczowo, i tacy żyjący w zgodzie z naturą, i tacy się głaszczący i kochający – a widzowie po prostu chłoną tę całą cudowność z otwartymi ustami, tylko że nie. Bo doskonale wiemy, czemu służy takie maksymalnie urocze przedstawienie postaci - przecież trailer nam to pokazał! A nawet jeśli go nie widzieliśmy, to i tak od razu możemy zgadnąć, co za chwilę się stanie. Idealność planety Pereł nudzi więc szybciej, niż reżyser by sobie tego życzył – po części to jego własna zasługa, bo najwyraźniej uznał, że im więcej słodkości naraz dostaniemy, tym bardziej zszokuje nas nieoczekiwana (he he) tragedia – a tak naprawdę tylko czekamy na katastrofę, żeby już mieć z głowy tę wyświechtaną kliszę niesprawiedliwej zagłady świata piękna & dobra i przejść do jakiejś faktycznej, angażującej akcji.
I tak czekamy na tę akcję do końca filmu.
Na tej samej zasadzie wyczekujemy boleśnie oczywistego przypieczętowania „skomplikowanej” oraz „pełnej napięcia” relacji romantycznej Valeriana i Laureline. Reżyser wyraźnie świetnie się bawi, odwlekając aż do samego końca moment Pocałunku Prawdziwej Miłości za pomocną najprostszych zabiegów odwracających uwagę widza, a widz umiera z nudów, bo doskonale wie, że bohaterowie i tak w końcu się przeliżą – przecież to było na trailerze!

Nie chcę przez to powiedzieć, że mizianko z trailera to jedyne, co zabija napięcie tego romansu. Tak naprawdę tu nie da się nic zabić, bo ten wątek już nie żyje, nie jest prawdziwy i zwyczajnie nie da się go kupić. Winę za to ponosi zarówno reżyser, częstujący nas od wejścia bezmierną, gotową miłością, która przez dwie i pół godziny w żaden sposób się nie rozwija, a przejawia się jedynie w dziecinnych przekomarzankach – a także aktorzy, którzy w żaden sposób nie potrafili tej miłości uwiarygodnić (nie, żeby się jakoś mocno starali, ale jeszcze do tego dojdziemy). Wszyscy próbują bardzo przekonać nas, że to uczucie jest takie wspaniałe i prawdziwe, że aż świat przedstawiony jęczy od naginania realiów na potrzeby romansu. A romansu tak naprawdę nie ma, i wszyscy, z bohaterami filmu włącznie, doskonale o tym wiedzą, ale udają że wszystko gra i że pomyślne zakończenie tego wątku to coś, na co czeka cały świat.

Inny przykład braku napięcia: chociaż wszyscy już wiemy, że mamy tu wyłącznie skrajne dobro i skrajne zło, bo narracja nie bawi się w szarości, to mimo wszystko retrospekcja dotycząca zniszczenia planety Mul pokazuje jedynie plecy złodupca, który wydał rozkaz. Ujęcie jego twarzy dostaniemy, klasycznie, w kolejnej retrospekcji na samym końcu intrygi, kiedy zostanie ona sformułowana i wypowiedziana na głos przez głównych bohaterów podczas klasycznej konfrontacji z naczelnym Tym Złym - mimo że od początku wiemy doskonale, kto nim będzie, bo, uwaga, mamy tylko jednego wzbudzającego antypatię bohatera na cały film! Nie dostajemy żadnej alternatywy, chociaż narracja przez chwilę próbuje sprawiać wrażenie głębszej i udaje, że ci dobrzy jednak są tymi złymi; ale nikt się na to nie nabiera, bo nie ma żadnego stopniowania dobra i zła, ci dobrzy muszą być dobrymi, bo w fabule po prostu nie ma lepszych!

Tak naprawdę żadna z intryg, jaką Besson próbuje nas poczęstować, nie znajduje logicznego oparcia w kreowanej przez niego rzeczywistości, a każda wątpliwość, jaka zostaje zasiana, jest niemal natychmiast gaszona, żebyśmy przypadkiem nie pogubili się w tych wszystkich teoretycznie szalonych zwrotach teoretycznie wartkiej akcji. Zaskoczyć nas może tylko jedno - kiedy myślimy, że mamy już przed oczami całą możliwą sztampę świata, reżyser wyciąga z rękawa kolejną ograną kartę, a my wtedy jesteśmy w szoku, że gość naprawdę nie zna umiaru.


Bohaterowie tragiczni

Zastanawia mnie, czy fakt, że Valerian i Laureline są tak potwornie niesympatyczni i niewiarygodni, to wina wyjątkowo kiepskiego napisania postaci, wyjątkowo beznadziejnej gry aktorskiej czy wyjątkowo nietrafionego castingu - a może wszystkiego naraz?

Występ Dane'a DeHanna w skali od klepki sosnowej do Daniela Craiga nie znajduje swojego odpowiednika. Valerian w jego wykonaniu jest jakimś dendrologicznym ewenementem zdrewniałym bardziej niż Dąb Bartek, jest tak bezbarwny że można przez niego obejrzeć sąsiednią galaktykę, jest tak płaski, że powinien być nie bohaterem, a patentem na produkcję ultrapłaskich ekranów przyszłości. Chodzi, mówi i robi rzeczy, a tak naprawdę równie dobrze mógłby nie istnieć, tak bardzo jest w swojej roli żaden. Żeby jeszcze nas czymś do siebie przekonał, nie wiem, na przykład miał taki charakterystyczny łobuzerski uśmiech, cokolwiek – ale nie, nawet tego nie od niego nie dostaniemy, po prostu nie mamy ani jednego powodu, żeby móc go polubić lub choćby ocenić jakkolwiek. I to strasznie boli, bo przecież jest bohaterem tytułowym i przez najbliższe dwie i pół godziny będziemy musieli patrzeć, jak bardzo nic nie wnosi do fabuły, chociaż fabuła wokół niego się kręci!

Cara Delevingne, choć jest klepką sosnową, przynajmniej jest ładną klepką sosnową włożyła jakiś wysiłek w zbudowanie charakteru postaci. Mogłabym nawet polubić jej Laureline, gdyby jej czas antenowy nie skłądał się w większości ze sztucznego podsycania żaru uczucia do Valeriana przy udawaniu, że wcale nie; niestety, pakiet emocji jakim dysponuje stworzona przez nią bohaterka składa się głównie ze standardowych cech zbuntowanej małolaty na gigancie, która cały czas chce sprawiać wrażenie fajnej i luzackiej.

Niedojrzałość psychiczna obydwojga bohaterów jest po prostu porażająca – i tu już wina prawdopodobnie leży w dialogach i scenariuszu. Są superważnymi agentami czasoprzestrzeni, co chwilę ratują świat, piastują naprawdę ważne i odpowiedzialne stanowiska – Valerian ma nawet stopień majora, to całe cztery gwiazdki! - a podczas wykonywania misji zachowują się dokładnie jak rozpieszczone małolaty na nieciekawej wycieczce szkolnej.

Jestem w stanie zrozumieć, że w każdej, nawet najbardziej niesamowitej pracy agenta czasoprzestrzeni, można paść ofiarą rutyny, i naprawdę nie miałabym za złe bohaterom, gdyby okazywali dystans do tego, czym się zajmują – ale na bora, dystans, a nie nieustającą pogardę! Tymczasem procedury są dla nich nudne, spotkania na szczycie nudne, czytanie memo dotyczącego wykonywanej misji nudne i niepotrzebne, a trudności w trakcie pracy przydarzają się specjalnie im na złość – i każda z tych rzeczy spotyka się z ich pseudoironicznym komentarzem wyrażającym... nie wiem, co, pewnie wyluzowanie, bo przecież wyrażanie zblazowania i braku szacunku raczej nie byłoby intencjonalne, w końcu to Ci Dobrzy. Bohaterowie zatem luzacko i demonstracyjnie ignorują zwierzchników, plany działania, swoje obowiązki oraz zwyczajną logikę, tak jakby nie mieli świadomości, że wykonują odpowiedzialną pracę, od której zależą, bagatela, życie innych i losy świata, działają na hurra, a następnie są zirytowani, że coś poszło nie tak.

Przez większość czasu seansu widz ma ochotę podejść do nich i solidnie potrząsnąć, żeby wreszcie oprzytomnieli. Zwłaszcza że ma przy tym poczucie, że w fabule nie spotka ich nic równie złego, co sam miałby ochotę im zafundować – są cały czas osłonięci parasolem Imperatywu Narracyjnego, tak jakby reżyser własną piersią bronił ich przed wszelką krzywdą. Podejmowane przez nich decyzje często nie mają obiektywnego sensu, są raczej dla ich osobistych śmieszków, ewentualnie wynikają z poczucia własnej wspaniałości – jak moment, w którym Valerian po prostu zabiera ziomkowi ze stołu drogocenny klejnot, a ani sytuacja, ani jego funkcja nie usprawiedliwia tego czynu; lub kiedy Laureline ryczy na przedstawiciela obcej rasy, zamiast, jak przystało na porządnego agenta w kryzysowej sytuacji, spróbować się z nim porozumieć w inny sposób, niż mówienie głośno i wyraźnie we własnym języku; albo kiedy wskutek głupoty brawury Valeriana wytłukło cały towarzyszący im oddział, a jedynym, czym po tej akcji przejęła się Laureline, była zniszczona sukienka (!). Ale i tak zawsze wszystko kończy się dobrze – a przynajmniej dla głównych bohaterów, RIP wytłuczony oddział – i nikt nie każe im ponosić żadnych konsekwencji z tytułu podejmowania debilnych decyzji. Pytanie brzmi – jak ja mam ich w tym momencie polubić?!

Sprawa ma się jeszcze gorzej, kiedy na scenie robi się miejsce dla wątku romantycznego głównych bohaterów. Valerian jara się Laureline jak przystało na drewno, czyli jak konar po Braveranie, natomiast Laureline odrzuca jego awanse, ponieważ uważa go za bawidamka i nie chce być kolejnym numerem na jego liście. Valerian się nie poddaje i twierdzi, że Laureline to ta jedyna. Laureline mu nie wierzy, i my też mu nie wierzymy, no bo serio, nie tylko nie poznajemy jego charakteru, który wynikałby z fabuły lub przynajmniej gry aktorskiej, a jedynie opinię Laureline i pełną listę poprzednich kochanek agenta; ale również nie ma w nim żadnego prawdziwego uczucia, więc chemia, którą aktorzy próbują między sobą rozegrać, jest wręcz ujemna, a płomień uczucia to tylko cyfrowa symulacja na potrzeby konwencji. Romantyczne interakcje są tak nieautentyczne, że każde podjęcie tego tematu możemy powitać jedynie przewróceniem oczami i krzykiem: przestańcie już udawać, że to do czegokolwiek zmierza, czy możemy wrócić do jakiejś prawdziwszej akcji?!

Największą jednak żenadą jest rasa Pereł z planety Mul. Otóż, jak już wielokrotnie wspomniałam, i o czym wielokrotnie przypomina nam film, Perły są piękne, wspaniałe, dobre i kochane i żyją w świecie równie ślicznym i idealnym, jak one same. Na tym jednak reżyser w swej wizji doskonałej rasy nie poprzestaje i dodaje im słodkie oraz rzadkie zwierzątka, o które zabija się cała galaktyka, pokłady bajecznego & mocarnego surowca, o które zabija się cała galaktyka, oraz parę supermocy na potrzeby rozwoju fabuły żeby było jeszcze idealniej. Perły nie mają ani jednej negatywnej cechy, czy to charakteru, czy wyglądu, czy czegokolwiek. Pytanie brzmi: kto powiedział Bessonowi, że to jest właściwy sposób tworzenia postaci? Jak mam niby darzyć sympatią rasę, która jest bielsza niż biel Vizira?!

Innymi słowy: postacie, które w intencji twórcy powinniśmy polubić, wzbudzają jedynie irytację i niechęć. Tymczasem jedyny złodupiec na cały film, w obliczu banałów i ideałów, staje się jedynym pierwszoplanowym bohaterem z jakimś pierwiastkiem autentyczności – przynajmniej jego motyw działania, choć mający swój początek w klasycznie złodupnym czynie i realizowany za pomocą klasycznie złodupnych środków, jest nawet logiczny. Wręcz niewygodnie logiczny. Na tyle niewygodnie, że kiedy antagonista argumentuje swoje poczynania głównym bohaterom podczas klasycznej końcowej konfrontacji, nawet jesteśmy skłonni przyznać mu słuszność – no cóż, gość ma trochę racji, zobaczmy więc, jak spróbują ten problem rozwiązać główni bohaterowie, przecież spokojnie mogą się jakoś dogadać, wykorzystując tę rzadką chwilę, kiedy ktoś mówi coś z sensem – a co robią główni bohaterowie? Oczywiście nie dają faka logice, za to dają wycisk złodupcowi. DKJP.

Naprawdę niewiele brakuje, żeby film był nieskończonym ciągiem znanych klisz opowiadających o przygodach postaci sztampowych i bezsensownych. Na szczęście dzień ratują drobiażdżki w postaci świetnych bohaterów trzecio-, czwarto- i dziesięcioplanowych. Sztandarowym przykładem jest trzecia najjaśniejsza gwiazda w obsadzie Valeriana – Rihanna grająca postać Bubble, kosmitki potrafiącej podszyć się pod dowolną istotę. Była to rola epizodyczna i wprowadzona jedynie na potrzeby przepchnięcia fabuły do kolejnego punktu (oraz, rzecz jasna, dla walorów gwiazdorskich i czysto estetycznych), ale jednak została spożytkowana sensownie i satysfakcjonująco, i wzbudziła autentyczny żal, kiedy dobiegła końca. Rihanna dobrze odnalazła się w roli, była wystarczająco przekonująca i tak naprawdę jako pierwsza stworzyła większą postać, którą można było obdarzyć sympatią – nawet jeśli pozytywne wrażenie wynika z faktu, że połowę czasu ekranowego jej postać jest zrealizowana komputerowo, więc nie doświadczamy zbyt wiele jej bezpośredniego aktorstwa.

Inni sympatyczni bohaterowie to Thaziit, ekscentryczny przewodnik wycieczki, szalony Bob – poławiacz meduz, a nawet stręczyciel Jolly który, choć obiektywnie zły, ma dość barwny charakter. Jednak najbardziej udaną kreacją są trzej Shingouzi (tutaj z jakiegoś powodu nazywani Doghan-Dagui, nie wnikam, z czego wynika rozbieżność), niepozorni, nierozłączni kosmici nieustannie poszukujący okazji do ubijania intratnych interesów, którzy są po prostu uroczy w swej fajtłapowatości przy jednoczesnym zmyśle biznesowym.

Niestety, interesujący bohaterowie, jak przystało na bohaterów epizodycznych, szybko znikają z fabuły. No bo co by było, gdyby przez jakichś randomów widz przestał się skupiać na głównych gwiazdach programu?


Po co mi sens, kręcę fantastykę
No dobrze, banały mamy, tragicznych bohaterów mamy, więc chyba już nic gorszego w tym filmie nie może się znaleźć – powiedziała optymistycznie Lunatyczka mniej więcej po trzydziestu minutach seansu. Nie wiedziała, że czeka na nią jeszcze dojmujący brak logiki i fantastyczny bezmiar bezsensu.

Mamy więc tę nieszczęsną scenę zagłady planety Mul, na którą spadają malowniczo wielkie, płonące kosmiczne śmieci, na przykład cały statek kosmiczny. Do tego rozbitego statku kosmicznego włażą dokładnie WSZYSTKIE Perły i dzięki temu przeżywają katastrofę; poza jedną Perłą, której śmierć była potrzebna do rozpoczęcia wątku angażującego głównych bohaterów. Tylko... dlaczego?

Uściślając – zakładam, że do statku weszły wszystkie Perły. No bo gdyby jakieś pozostały na zewnątrz, w trakcie zagłady cała planeta dygotałaby pod wpływem energii, którą przedstawiciele tego gatunku, według ich własnych słów, emitują w chwili śmierci – a tak się przecież nie dzieje. Chyba że ich śmierć nie była wystarczająco zajebista, aby pokazać ją na ekranie. Albo po prostu ktoś tak się skupił na pierwszoplanowej tragedii, że wygodnie odsunął od siebie podjęte realia, aby potem je przywrócić, gdy będą potrzebne.

No ale jednak, spójrzmy na tę kwestię od początku. Na ekspedycję do rozbitego statku kosmicznego rusza para królewska – jak się potem okazuje, z nieletnim synem – kilkoro jakichś pałacowych funkcjonariuszy oraz trochę randomów, kobiety i dzieci na przykład (do kwestii wszechobecnego patriarchalizmu jeszcze dojdziemy). Tylko właściwie czemu? Perły są dosyć cywilizowane, stworzyły jakieś struktury społeczne i w ogóle – i nie miały potrzeby posiadania specjalnych oddziałów do zajmowania się takimi sprawami, wszystkiego osobiście dogląda władca? A nawet jeśli są takie idealne, że obca im przemoc, i dlatego nie tworzą jednostek bojowo-obronnych, które mogłyby się w takim wypadku przydać, i nawet jeśli władca wszystko musi robić sam, bo jego królestwo to jednak nie cała planeta, tylko jedna plaża i kilka większych muszli, które pokazała nam kamera – czemu w celu zbadania obcego obiektu lezą za nim jakieś randomy, kobiety i dzieci na przykład?

Odpowiedź jest jedna – bo muszą. Bo musi być dramatycznie, a nic tak nie podkręca dramatu, jak kobiety i dzieci w obliczu tragedii, oraz bo grupa musi mieć odpowiednią liczebność, aby móc zachować gatunek, a to właśnie zakłada fabuła (czym, rzecz jasna, jesteśmy bardzo zaskoczeni).

Zrozumiałabym ich decyzję, gdyby szli się tam schronić, bo pancerny statek jest odporniejszy na wybuchy niż zamki z piasku i muszelek – tylko że oni nie szli się schronić, bo nie wiedzieli, co spadło na plażę, dlatego... postanowili iść to obejrzeć. Doskonały pomysł, nasz władco, na łeb lecą nam kule ognia, nie wiesz, gdzie jest twoja ukochana córka, prawdopodobnie zaraz wszyscy zginiemy, to totalnie odpowiednia pora na wycieczkę poznawczą. Nie powinniśmy, no nie wiem, najpierw skupić się na przetrwaniu? Czy jesteśmy tak idealnie pacyfistyczni, że w obliczu zagłady potrafimy tylko stać i patrzeć, bo nie ogarniamy idei zła, które leci nam na spotkanie? (tak, mniej więcej tak było)

Innym przykładem zawieszenia realiów na potrzeby chwili była kwestia zabójczego promieniowania, które emitowała Czerwona Strefa - tajemniczy obszar zakłócający sygnały radarów, swoisty nowotwór w samym środku Miasta Tysiąca Planet, grożący rozrostem i zniszczeniem tegoż. “Żadna z jednostek wysłanych do zbadania tego obszaru nie wróciła” - rzekł komandor, ku zdumieniu i przerażeniu zebranych. Ten sam komandor, który chwilę wcześniej powiedział: “Czerwona Strefa emituje zabójcze promieniowanie”. No więc jeśli wysyłamy ludzi w obszar zabójczego promieniowania a oni nie wracają, to co mogło ich zabić? Czyżby krwiożerczy pożeracz spójności realiów świata przedstawionego?

No ale okej, być może komandosi dysponują epickimi skafandrami i innymi przyszłościowymi wynalazkami, które czynią zabójcze promieniowanie absolutnie nieszkodliwym. Zatem przebywanie w pobliżu Czerwonej Strefy bez odpowiedniego ekwipunku po prostu musi być zabójcze. Tymczasem w tę Strefę bez problemu wchodzą nieznani (he he) kosmiczni terroryści - niespecjalnie wyposażeni - unosząc ze sobą zakładnika; i nasi bohaterowie z miejsca zakładają, że tenże zakładnik totalnie będzie w Strefie żywy, cały, zdrowy i gotowy do odbicia, tak jakby zupełnie nie było tam, no nie wiem, zabójczego promieniowania.

No ale okej po raz drugi, być może kosmiczni terroryści mają świadomość zabójczego promieniowania i zabezpieczyli zakładnika przed jego wpływem, żeby mu się nie zmarło, no bo po co komu wtedy taki zakładnik. Natomiast niezabezpieczony przed promieniowaniem Valerian bez odpowiedniego ekwipunku, lecący śladem kosmicznych terrorystów prosto w Czerwoną Strefę w swoim standardowym uzbrojeniu i swoim standardowym stateczkiem, po prostu musi wiedzieć, że leci na śmierć, no nie ma opcji. Tylko że nie. Nie tylko zdaje się nie pamiętać o tej kwestii, ale i Laureline nie pamięta o tej kwestii, kiedy idzie go poszukać, i nikt inny też o tej kwestii nie pamięta, a przecież mógł to być dobry kontrargument dla powstrzymania agentki przed tą samobójczą wyprawą.

No ale okej po raz trzeci, może agenci czasoprzestrzenni mają w zbrojach i statkach domyślnie wbudowane kozackie zakłócacze zabójczego promieniowania każdego rodzaju i dlatego promieniowanie nie jest dla nich zabójcze. Tylko po co wtedy jest cały ten wątek?! Dlaczego wszyscy na początku byli pod wrażeniem zabójczości promieniowania, skoro właściwie na nikogo ono nie działa, bo albo, załóżmy, są naturalnie odporni, albo zawsze odpowiednio wyposażeni? A jeśli tak nie jest, i jeśli jednak powinno działać, to czemu nikt nie wyciąga wcześniej wniosków z tego, że ono nie działa?

Inna sprawa, że nie wiadomo, kto miałby te wnioski wyciągnąć. Mam bowiem niesamowity problem ze sprecyzowaniem, jakie jednostki dowódcze i instytucje zajmują się problemem Czerwonej Strefy. Są albo błędnie skonstruowane, albo rozmyły się w ogólnym, grubymi nićmi szytym zamęcie.

Valerian i Laureline trafiają z zewnątrz, jako pracownicy agencji czasoprzestrzennej, do jakiejś rządowo-wojskowej organizacji odpowiadającej za bezpieczeństwo Alphy. Ich pracę nadzoruje bezpośrednio facet zwany ministrem, który osobiście pilnuje, aby współpraca między agencjami a generałem instytucji, w jakiej się znaleźli, przebiegała dobrze. Agenci co jakiś czas kozaczą, jakby nie tylko byli ważniejsi stanowiskiem od rzeczonego generała, ale jakby w ogóle byli jakoś poza prawem i strukturą czegokolwiek. Tymczasem pojawia się komandor - też z jakiegoś zewnątrz - który jest ważniejszy od generała i do tego uważa, że ma prawo sprzeciwiać się zaleceniom agencji, a więc ministra. Ten sam minister natomiast, jak się później okazuje, odpowiada za udzielanie dostępu do tajnych danych gromadzonych przez strukturę, z którą za pośrednictwem Valeriana i Laureline współpracuje, ludziom pracującym w tej strukturze. Czyli chyba nie jest ministrem agencji czasoprzestrzeni, tylko ministrem, bo ja wiem, całej planety? Tylko której - Ziemi czy Miasta Tysiąca Planet? Jeśli Ziemi - czemu trzyma łapę na tajnych danych Alphy? Jeśli Alphy - czemu nie jest bardziej zaangażowany w sprawę, która naprawdę konkretnie się sypie, tylko załatwia wszystko przez telefon ekran? I dlaczego wszystko inne jest dziecinnie proste do zrozumienia, a tych struktur po prostu nie jestem w stanie ogarnąć, chociaż narracja nieustannie przekonuje nas, że są bardzo ważne i potrzebne, i uzależnia od nich wiele decyzji bohaterów?

Kwestia ta urasta do rangi absurdu w trakcie nieobecności komandora. Pozbawiony komandora generał, choć wcześniej prawdopodobnie sobie radził, nagle jest częściowo bezradny i od czasu do czasu, w naprawdę dziwnych sytuacjach, zasłania się decyzyjną niemożnością - tak jakby nikt mu nie powiedział, jakie są procedury przejmowania dowodzenia w trakcie chwilowej niedyspozycji dowódcy. Jednocześnie jednak wjeżdża z buta do jego tajnego laboratorium i robi w nim porządek, a także naciska ministra na udzielenie mu dostępu do komandorskich danych dotyczących Czerwonej Strefy (i znów - czemu minister sam do nich nie zajrzał, czemu generał musi prowadzić na własną rękę jakieś naciągane śledztwo?).

I kiedy pod koniec filmu już myślimy, że sprawa jest rozwiązana, że generał wie już wszystko i w końcu robi to, co do niego należy - ten, na wieść o powrocie komandora, stwarza zupełnie bez sensu skrajnie niebezpieczną sytuację, przekazując mu dowództwo. Ale tylko na chwilę - ot tak, żeby rozegrał się kolejny przewidywalny dramat i żeby Imperatywowi Narracyjnemu stało się zadość.

Kwestia tajności i tajemniczości planety Mul i zamieszkującej nią rasy także jest dość wybiórcza. Niby nikt nic o niej nie wie, nawet generał, nawet minister, a jednocześnie oficjalna nazwa gatunku „Perły” jak niby nigdy nic po prostu zaczyna funkcjonować w świadomości bohaterów. Niby precyzyjne informacje dotyczące zagłady planety tak trudno zdobyć, a nawet jeśli się je zdobędzie, to są sfałszowane, a byle męt z półświatka dysponuje doskonale szczegółową i potrzebną wiedzą na temat. Niby wszyscy zainteresowani wiedzą, jak działa Konwertor – słodki zwierzaczek mający zdolność powielania substancji (w ogóle totalnie adekwatna nazwa gatunku) – mało tego, Laureline twierdzi, że uczyła się o nim w szkole – a przecież ten gatunek żył na planecie Mul, która podobno jest tajna, a jeśli jednak nie jest aż tak tajna, to i tak nie istnieje już od trzydziestu lat!

Najbardziej jednak zachwyca naginanie realiów czasowych na potrzeby przepychania fabuły ku czci Imperatywu Narracyjnego. W kilku momentach upływ czasu akcji jest naprawdę osobliwy i zdecydowanie nie wynika z celowych czasoprzestrzennych zawirowań, a ze zwyczajnego – już nam znanego – zawieszania logiki na potrzeby konwencji. Zupełnie jakby za każdym razem podczas kryzysowej sytuacji uruchamiał się skrypt Typowej Gry RPG: ojej, ojej, czas mnie goni, cały świat czeka na moją reakcję w sprawie głównego wątku – poświęcę parę godzin na quest poboczny!

Kiedy Valerian rozbija się statkiem na skraju Czerwonej Strefy i znika ze wszystkich mogących go namierzyć radarów, Laureline natychmiast rusza go szukać, ponieważ droga jest każda sekunda – jak pamiętamy, Czerwona Strefa nie tylko emituje zabójcze promieniowanie, ale jeszcze prawdopodobnie czai się w niej jakieś mordujące ludzi szujstwo. Logicznie rzecz biorąc, poszukiwania powinna rozpocząć w miejscu, które radar wskazał jako ostatni punkt aktywności Valeriana. Dobrze wie, który to punkt, bo śledziła całą jego podróż, a nawet go nawigowała, sąm Valerian zaś poruszał się siecią precyzyjnie ponumerowanych korytarzy. NO ALE NIE, ona nie wie, musi kogoś zapytać. Tylko kogo – może personel, może kogoś, kto odpowiada za radary, albo za korytarze, albo kogoś kto stacjonuje przy Czerwonej Strefie, albo wie jak się do niej sprawnie dostać? Nieee, zapytajmy tych trzech gamoniowatych kosmicznych żydków Shingouzów, którzy absolutnym przypadkiem pałętają się po zakazanych korytarzach naszej rządowej instytucji, i którzy oczywiście wiedzą wszystko co trzeba, a następnie wyruszmy z nimi na misję zdobycia fantastycznego dziadostwa, dzięki któremu nawiążemy telepatyczne połączenie z Valerianem, co z tego, że może jest nieprzytomny albo nie żyje, no ten plan po prostu nie ma słabych punktów. I tak się właśnie dzieje.

Pomyślna realizacja tego questa z pewnością zabrała, lekko licząc, ładnych kilka godzin. Po upływie takiej masy czasu nie liczyłabym na odnalezienie żywego partnera, a raczej na dobrze zachowane zwłoki, których nie będzie trzeba zbierać mopem ze ściany. No ale oczywiście wszystko się udaje, bo przecież nie mogło być inaczej.

Logika to coś, co najwidoczniej reżyser filmu uznał za element zbędny, albo przynajmniej nieobligatoryjny. Każdy, kto przypadkiem zaczyna mówić z sensem lub próbować podjąć sensowne działania, szybko jest nokautowany – albo Imperatywem, albo banałem, albo, co gorsza, dosłownie.


Pomocy, utknąłem w przeszłości

Jeśli nie wiedzieliście, że Luc Besson jest reżyserem Piątego elementu, to powtórzę: tak, jest reżyserem Piątego elementu. Mało tego, sam reżyser chętnie Was co do tego uświadomi – jakieś kilkanaście razy podczas Valeriana.

„Lïhio!” - wzywa swoją córkę królowa Pereł, no i po prostu nie ma bata, żeby nie usłyszeć w tym imieniu echa Leeloo. Zresztą już wiemy, jak subtelnie serwowane są wskazówki fabularne – najczęściej szybkim liściem prosto w twarz. Podobnie ma się cały wątek Bubble – niebieskiej kosmitki, która jest utalentowaną artystką estradową i nawiązuje z tytułowym bohaterem krótką, lecz szczególną więź. Gotowe rozwiązania zawsze na propsie, ale powielanie siebie samego z nadzieją, że powielony wątek zrobi taką samą furorę jak dwadzieścia lat temu, to już chyba jakaś wyższa szkoła optymizmu.

O tym, że Besson ma najwyraźniej uszkodzony silnik czasoprzestrzenny swojego statku kreatywności, świadczy nie tylko rżnięcie z własnego filmu. Facet wyraźnie w pewnych aspektach realizacji tematu świata przyszłości zatrzymał się w latach 90, a pierwszy dowód dostajemy niemal od ręki, w chwili tworzenia Miasta Tysiąca Planet.

Kapitanowie sprawujący pieczę nad Alphą na powitanie zawsze ściskają dłoń nowo przybyłej delegacji, czy to ludzkiej, czy obcej – i zawsze to jest na miejscu, spotyka się ze zrozumieniem i nigdy nie jest gafą. Tak jakby nie mogło zdarzyć się na przykład tak, że na stację przybyli kosmici mniej humanoidalni, którym po prostu nie było czego uścisnąć, bo ich gatunek nie ma odpowiedników dłoni. Albo że dla jakiegoś gatunku łapanie za dłoń to straszliwa gafa skutkująca urwaniem głowy łapiącego. Albo że to, co zdecydował się uścisnąć kapitan, jednak nie było dłonią, ale, na przykład, pewnym nieprzyzwoitym gruczołem. Nie, no skąd, lecimy klasycznym schematem, wszyscy kosmici mają ręce, nogi i głowy, i absolutnie nie mają obiekcji co do podawania ręki, no ja pierniczę, Futurama była swobodniejsza pod tym względem.

Wiemy oczywiście, jaką funkcję ma spełniać humanoidalność obcych – im mniej ludzki kosmita, tym łatwiej zrobić z niego element komiczny lub czarny charakter. W przypadku Pereł ich naprawdę silne uczłowieczenie prawdopodobnie ma pomóc widzom identyfikować się z rasą i współodczuwać ich krzywdę; ale to jest kolejna ograna karta, to się już prosi o przełamanie schematu! Dlaczego reżyser nie chciał zaryzykować i sprawić, że będziemy kibicować kosmitom wyglądającym jak legumina po przejściach? Bo nie, bo to trudne, a on woli lecieć klasycznie, zamiast spróbować odkryć coś nowego i zrobić kino legen- poczekajcie na to -darne, legendarne, bo na to właśnie zasługuje temat Valeriana. I tak oto stworzył sobie śliczną rasę Mary Sue, tak jakbyśmy ciągle tkwili dwadzieścia lat wcześniej, i jakby tak typowy zabieg miał kogokolwiek do czegokolwiek przekonać.

Agenci czasoprzestrzenni korzystają z naprawdę wyczesanych technologii przyszłości. Istnieje na przykład możliwość przełączania się między wymiarami przy pozostaniu na jednej płaszczyźnie. W odpowiedzi na tę potrzebę międzywymiarowości powstał gadżet, który przenosi między wymiarami jedynie twoją rękę i przedmiot, który w niej trzymasz. Cały pomysł jest naprawdę kozacki i stanowi jeden z nielicznych mocnych punktów tej produkcji. Ale wiecie, z czego składają się bebechy tego futurystycznego urządzenia?

Z kabli. Całego kłębowiska kolorowych kabli. Takich kabli, których pęk podczas naprawy usterki można malowniczo wyrwać bez szkody dla działania przyrządu. Przy zarąbiście szybko postępującej miniaturyzacji, procesoryzacji i komputeryzacji XXI wieku, w którym byle telefon komórkowy jest przykładem urządzenia znakomicie sprawującego się bez plątanin kabli, Besson uważa, że za czterysta lat najlepszą metodą przesyłu impulsów i danych wciąż będą kable. No chyba, kurna, nie.

Ale dobrze, przyjmijmy, że to urządzenie składało się z kabli, ponieważ zostało stworzone chałupniczo przez jakiegoś czarnorynkowego działacza korzystającego z elektrośmieci, które akurat miał pod ręką, niech będzie, to jest prawdopodobne. Tylko że w dalszej części filmu Besson znów to robi – system komputerowy w instytucji odpowiadającej za bezpieczeństwo Alphy pada i jedyny sposób, aby go zresetować, to wyrwanie panelu – pełnego kolorowych kabli – i odnalezienie na końcu tych kabli pięknego, delikatnego, przezroczystego cyfrowego ekraniku z guzikiem resetującym. Mnie słabo, ja ginę.

To jednak nie wszystko. Ponieważ reżyser będzie chciał nam serwować moralizatorstwo stare jak świat, musi korzystać z dobrze znanych sobie toposów, które mają miejsce w naszej współczesnej rzeczywistości (lub nieco starszej). Ponieważ konsumpcjonizm w tej produkcji jest symbolem Wszelkiego Zła, musimy go zapowiedzieć w odpowiedni sposób – na przykład śledząc losy pewnego małżeństwa epizodycznych bohaterów robiących szalone zakupy na międzywymiarowym targowisku. To znaczy, he he, oczywiście żona robi szalone zakupy, polegające na wybieraniu rzeczy przeraźliwie niepraktycznych, a mąż robi za tragarza i uskarża się, że te zakupy są niepraktyczne. Borze, gdzie ja jestem, który mamy rok, że reżyser nie wstydzi się takimi stereotypami walić nas po mordzie. I nie zasłoni się tutaj chęcią zobrazowania nieśmiertelności konsumpcjonizmu, i że tak naprawdę miał zamiar pokazać, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają, i że żony zawsze będą kompulsywnie kupować pierdoły ku rozpaczy mężów; bo nawet mu do głowy nie przyjdzie, że za czterysta lat, być może, nie będzie żon i mężów, a już na pewno nie będzie tak wyraźnie widoczny patriarchalny podział świata.

A w Valerianie patriarchat żyje i ma się doskonale. Jeśli jakimś cudem pojawia się postać kobieca (nie licząc naszej głównej heroiny), to tylko po to, żeby być figurą/dekoracją/jednym i drugim - innych bliżej nie poznajemy. Bo zupełnie nie jest tak, że kobiety mogą mieć w życiu jakieś inne motywacje niż pomaganie mężczyznom, podobanie się mężczyznom, czy wreszcie zdobycie mężczyzny, a następnie stworzenie klasycznego związku, w którym celem jest pomaganie mężczyźnie, podobanie się mężczyźnie i utrzymanie mężczyzny przy sobie, no skąd. Lata mijają, a chłopy rządzą - przynajmniej w świadomości reżysera, a wskutek tego i w ziemskim społeczeństwie przyszłości, i – uwaga – we wszystkich przybliżonych nam obcych rasach!

Nie mogę mieć tego za złe komiksowemu pierwowzorowi - to były lata 60, patriarchat był jedyną słuszną wizją rzeczywistości - ale to właśnie jest ten element z olbrzymim potencjałem, który można swobodnie uwspółcześnić, i to z korzyścią dla świata przedstawionego. Besson zaś zupełnie z tego nie korzysta – albo dlatego, że mu się nie chce, albo dlatego, że nie mieści mu się w głowie rozszerzona funkcja kobiet w społeczeństwie.

Co jednak jest szczególnie urocze to fakt, że Valerian, świadomy obywatel świata przyszłości, którego próbuje nam się przedstawić jako unikającego zobowiązań wielbiciela damskich wdzięków i w ogóle jebakę stulecia, całkiem serio uważa, że prawdziwym i słusznym przypieczętowaniem miłości jest małżeństwo, oczywiście w obecności księdza. Nawet nie wiem, jak to skomentować.


Czy jest tu coś dobrego?
Jeśli nie mamy zbyt wygórowanych oczekiwań co do sensowności fabuły, jesteśmy w stanie przetrawić nieautentycznych bohaterów oraz będą nam przeszkadzać banały i moralizowanie na siłę – to tak, możemy się na seansie nawet dobrze bawić. Po części dlatego, że drobne wątki poboczne są na tyle sympatyczne i odprężające, że utrzymują nas przy życiu; po części dlatego że naprawdę dołożono starań, aby film wyglądał wspaniale. I tak też wygląda, i naprawdę jest najbardziej efektownym widowiskiem tego sezonu. Ponadto Bessonowi udało się sprawnie przeforsować kilka robiących wrażenie pomysłów – jak międzywymiarowy targ czy różnorodne zakątki Miasta Tysiąca Planet.

Jeśli jednak ponad efekty specjalne i walory estetyczne cenicie sobie inne przymioty i wolicie prześledzić historię ciekawą fabularnie, z sympatycznymi bohaterami i stopniowo rozwijającym się uczuciem, rozgrywającą się w tym samym uniwersum - to odsyłam do W pułapce czasu, bo pełen metraż oferuje dokładną odwrotność tych doznań.

Podobne posty

25 komentarze

  1. Kobieto! przez Ciebie teraz mi się chce francuskiego anime!
    czyli spokojnie poczekam z rok aż super nieprzystojny Val
    utknie w cyberprzestrzeni, skąd będę mogła Go uwolnić na
    jakiś domowy seans zimową porą, gdy już nic innego nie będzie
    do oglądania...

    podobnie odbierałam "Jupiter : Intronizację", którą obejrzałam
    tylko dlatego, że marzę o lalce - postaci granej przez Milę Kunis -
    tyle smakowitych wątków i interesujący aktorzy - ale cóż, jakoś
    nie zaiskrzyło, niestety - a to mógł być film, do którego można
    wracać po wielokroć...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę, wiem że przystojność to rzecz względna, dlatego nie wyłuszczałam tego w recenzji, ale prywatnie zgadzam się z Twoją opinią bardzo mocno - DeHann nie pasuje do roli również dlatego, że jest brzydki. :D

      No tak się czasem zdarza, że niby obsada spoko, reżyser super, scenariusz cacy - a jednak to nie działa i wychodzi z tego taki serialowy "Wiedźmin" na przykład.

      Usuń
  2. Biedronkę wraz z Czarnym kotem polubiłam,
    ale lalki już nie są dla mnie strawialne...
    upsss, wszystko przekładam na lalkowanie...

    ostatnio Córcia namówiła nas na "domowe kino"
    z "Krainą Bogów", film, polecany przez Jej
    19letnią sympatię - nie żałuję ani minuty!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak już tak przekładamy wszystko na lalkowanie, to owszem, ładne lalki Biedronkowe bym przytuliła, ale jeszcze chętniej przytuliłabym taką lalkową Carę Delevingne. :D

      Ani "Krainy Bogów" ani "Jupitera" nie widziałam, mam nadzieję że kiedyś nadrobię (he he).

      Usuń
    2. pomyliłam - to "Miasto Bogów" było...
      i tak - Cary Deee... i mnie się chce!

      a serialu udało mi się obejrzeć tylko
      2 odcinki potem coś mi się blokowało,
      ale nie poddaję się, o nie!

      Usuń
    3. No cóż, i tak nie widziałam. :D

      Ojoj, jak się blokuje to może wina strony, nie sprawdzałam w sumie, czy wszystkie odcinki tam działają, może trzeba je oglądać gdzie indziej. ;_;

      Usuń
  3. Tak obejrzałam z trzy odcinki W Pułapce Czasu, polecanego przez Ciebie. Jest uroczy i momentani cringe'owy ze swoją animacją, ale się trzyma kupy, co jest dla mnie ważniejsze niż walory estetyczne. I chyba dlatego będę się trzymać z daleka od kina. W sensie, że od tego filmu w kinach, nie kin generalnie. A ta recenzja/analiza właściwie dostarczyła mi więcej radochy niż Besson by dał rady.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojeju, cieszę się, że bawię odbiorców lepiej niż Besson. :D

      Welp, samo wyjście do kina to fajna impreza, a straty moralne trochę wyrównuje pluszowy fotel, duży ekran i nachosy z sosem serowym. I podobno efekty specjalne Valeriana są zajebiaszcze w 3D - ja nie byłam na 3D, bo głowa boli, może dlatego wyraźnie widziałam wszystkie jego wady - w każdym razie, jeśli nie masz co robić z pieniędzmi, możesz nawet zaryzykować. :D

      Usuń
  4. Cześć, Lunatyczko. Ja, ja widziałam "W pułapce czasu". Gdy miałam 12 lat. Wtedy to była jedna z moich ulubionych kreskówek. Po przeczytaniu Twojej recenzji odświeżam to sobie (zamiast iść na "Valeriana") i jak na początku było miło i sentymentalnie, tak po kilkunastu odcinkach nie mogę przestać się śmiać z głupoty Vlagosów :D
    Pozdrawia stała, ale nieujawniająca się czytelniczka:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aww, jak miło kiedy po uderzeniu w stół odzywają się jakieś przyczajone nożyce! <3

      Też byłam młoda i piękna, jak oglądałam "W pułapce czasu" na ZigZapie, razem z "Kodem Lyoko", które też lubiałam nawet. I też mam w planach sobie odświeżyć co nieco, ale chyba dopiero w październiku będę miała na to czas (jak po drodze nie umrę na przepracowanie, oesu, nie brzmi to dobrze). :D

      Usuń
  5. Serial animowany naprawdę lubię (francuskie animacje forever), komiks chciałabym przeczytać (śliczne rysunki i w końcu pierwowzór) i szkoda, ze film się nie spodobał, ale ja mam znacznie mniejsze wymagania niż Ty, więc może się spodoba, chcę iść z przyjaciółka, która szalała za kreskówką dużo bardziej niż ja (po prostu bardzo lubiłam). Dzięki za informacje o innych próbach podejścia przeniesienia historii Valeriana na ekran, zawsze super są takie ciekawostki.

    A co do Biedronki, to duuużo bardziej skomplikowana historia - serial miał być hołdem dla komiksów amerykańskich ze "srebrnej ery", głównie Spider-manie, ale na pewnym etapie zaproszono Japończyków do współpracy i zmieniono koncepcję funkcjonowania, dodano przemiany oraz Tikki i Plagga, by serial mógł się łączyć z Pretty Cure, planowano większą współpracę, ale nie wyszło. Wtedy powstał trailer 2D.
    Japończycy odstąpili od współpracy prócz Bandai robiącego zabawki. Partnerami w animacji zostali Koreańczycy, ale rozwiązania wprowadzone przez Japończyków zostały.
    I IMO, taka kolaboracja tylu państw i potęg (Francja, Japonia, USA, Korea, Disney, Bandai, TF1) co w przypadku ZAG i Biedronki to też nie nowość, jest to bezpośrednia spuścizna Saban i DIC z lat 80.
    I weź obejrzyj Tajemnicze Złote Miasta jak jesteśmy w temacie francusko-japońskich przyjaźni. :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak właśnie myślałam, że z tej okazji pojawisz. :D <3

      Też się czaję na valerianowe komiksy, ale ze względu na filmowy szał ich ceny poszły w kosmos, więc się pewnie wstrzymam na jakiś dłuższy czas, aż kurz opadnie. :P I nie no, nie sugeruj się moim zdaniem, rozczarowałam się tak bardzo, bo faktycznie miałam nadzieję na coś tak przełomowego, jak wszyscy zapowiadali w niusach przez ostatni czas. A to tylko takie sobie o, porównywalne z Avatarem, tylko historia trochę bardziej zagmatwana. Myślę że nawet można się na tym filmie dobrze bawić, jak się jest lepiej przygotowanym psychicznie na liczne klisze i brak autentyczności w grze aktorskiej. :D

      Damn, faktycznie skomplikowana historia, wiedziałam tylko, że Japończycy mieli tam swój wkład i na tym się kończyła moja znajomość tematu. :D Ale faktycznie liczba współpracujących podmiotów wyjaśnia, czemu ten serial jest taki dobry warsztatowo i jednak ma w sobie coś, co sprawia że przyjemnie się go ogląda.

      Naprawdę kiedyś nadrobię ten milion rzeczy, które polecają mi do oglądania wszyscy dobrzy ludzie, jakich spotykam na drodze życia swego! #poważnadeklaracja

      Usuń
    2. :)

      Podejrzewam, ze przyjaciółce się nie spodoba ze względu na brak chemii między Laureline i Valerianem, bardzo lubiła ten pairing. Jeśli faktycznie jest pod tym względem tak źle jak mówisz. :P

      Wiesz, ja wychodzę z założenia, ze wszystko już było, ale nie w ten sposób "w dzisiejszych czasach wszystko już było, bo wszystkiego dużo, ojejku, bankruci kreatywni z nas" tylko to że od zawsze wszystko już było, NIGDY nie było w pełni "oryginalnego" pomysłu. Ludzie są podobni, mają podobne problemy, marzenia, nadzieje od lat i opowiadają o tych problemach w tworzonych historiach. Science-fiction było zainspirowane przez rozwijającą się technologię, otoczenie, czerpanie z tego otoczenia. Nie powstałoby jako coś superoryginalnego w średniowieczu. Człowiek umie tworzyć tylko do pewnej granicy, bazuje na tym co widział, doświadczył.
      Mnie osobiście bardziej drażni to, jak ktoś chce być na siłę wywrotowym, oryginalnym. A słowo klisza jest bardziej kliszowate niż to co ludzie chcą nim opisać (bez obrazy!)

      W Miraculum fajne jest to, ze to taka kwintesencja kreskówki... z każdej ery. Jeden z twórców mówi, ze chodziło mu o odtworzenie srebrnej ery komiksów, inni, że chcieli stworzyć coś jak kreskówki pełne akcji i powiązane z zabawkami z lat 80. Osoby dorastające w latach 90 widzą tam animowanego Spider-mana, Sailorki czy Fantometkę. Osoby dorastające w latach 2000 widzą w Miraculum czasy świetności Jetixa (bo scenarzyści Miraculum przy nich wszystkich pracowali). To taka kwintesencja dzieciństwa. I jest prosto, radośnie, bez silenia się na ta oryginalność. I jest świetnie.

      Usuń
  6. I tak jeszcze się zastanawiam (wiedząc oczywiście, ze jestem zupełnie innym typem widza niż Ty) - czy przesłanie o miłości, ta prostota, ten jasny podział na dobro i zło nie jest własnie czymś odmiennym od standardów dzisiejszego kina, dzisiejszych filmów/seriali? Jest czymś co było popularne raczej 30-40 lat temu i może taka odmiana od wywracania wszystkiego do góry nogami, parodiowania wszystkiego, naśmiewania się, cynizmu, " patrzcie jaki jestem oryginalny, odwrócę znany schemat", wszystkie te mroczne wersje baśni, kreskówek, Batmana... Czy Valerian nie jest na ich tle oryginalny? Dlaczego pozytywne przesłanie o potędze miłości musi być "ograne i nudne"? Ja lubię takie rzeczy.
    Choć wiadomo, ze lepiej niż Sailorki tego nie zrobią, no ale bardzo lubię!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy ja wiem? Ten motyw cały czas jest popularny, w dzisiejszych produkcjach też, i zazwyczaj jest do przyjęcia. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko samej idei potęgi miłości, też lubię klisze i ograne karty, sama często z nich korzystam, a Mirakuru Romansu to moje życie - ale sposób podania tej idei jest tak rozpaczliwy i tak bardzo nie ma uzasadnienia fabularnego, że po prostu rodzi się we mnie opór. Valerian i Laureline w tym filmie się nie kochają, no do ciężkiej zarazy, przez dwie i pół godziny nie tylko nie zbudowali wiarygodnej wzajemnej relacji, ale nie zbudowali żadnej relacji - i dlatego potęga miłości w tym filmie jest ograna i wtórna, bo została wciśnięta dla zasady, bo potrzebna była Lekcja dla Widza.

      A jak mi ktoś próbuje wciskać na siłę morały, to mnie po prostu szlag trafia. :P

      Usuń
    2. (ten sam problem mam z Sailor Moon Crystal, gdzie miłość Usagi i Mamoru też bierze się wyłącznie z dup... z konwencji.)

      Usuń
    3. Nie mówię, ze się nie pojawiają, ale dużo rzadziej niż w starszych filmach. Najczęściej w produkcjach dla młodszych widzów/familijnych, podczas gdy w latach 50-60, a szczególnie przed II wojną światową było tego dużo więcej. Dla mnie motywy typu "miłość/przyjaźń/dobroć jako coś potężnego i cenionego" są obecnie najczęściej wyśmiewane lub traktowane z przymrużeniem oka (ohoho, jesteśmy tacy ironiczni). Może jestem przewrażliwiona na tym punkcie.
      I jeszcze raz - co nie może być nazwane "kliszą"? :P Wszystko!
      Akurat z miłością w Sailorkach bardziej chodziło mi o podejściu Usagi, idealizmie, wierze w ludzi. Jak bardzo CZUĆ, że bohaterka faktycznie tak myśli, że jest to zestawione z postawą Urana i Neptuna, że obstaje przy swoim. Czujesz, ze w to wierzy, a nie dlatego, że "główna bohaterka ma powiedzieć coś miłego, bo jest tą dobrą". I myślę, że to jest problem wątku z Laureline i Valerianem? Nie chodzi o to czy jest to wtórne czy niewtórne czy wtórne tylko dla niektórych. Jest nieautentyczne.
      Ale Usagi i Mamoru uwielbiam i tak i nie rozumiem dlaczego ich wątek w oryginalnym anime jest zawsze tak krytykowany. Beksa i Emocjonalny Taboret i to, ze jak zaczynają chodzić ze sobą to nie zmienia im się sedno charakteru (Usagi wcale się nie zmienia, a Mamoru po prostu jest dzięki niej milszy), a jednocześnie wszystko dzieje się tak uroczo na uboczu i inne bohaterki, choć nie mają stałych wątków miłosnych, dostają czas antenowy, czego chcieć więcej?

      Crystal to w 99% kiepsko zekranizowana manga, a ja już za mangą się bardzo zawiodłam, więc nawet Crystala nie oglądam. XD Ale podobało mi się jak ludzie wychwytywali derpy w animacji, choć zwykle takie coś uważam za czepialstwo, czułam satysfakcję.

      Usuń
  7. Lunatyczko, w momencie w którym napisałaś coś o typowych grach RPG tak mnie naszło:Grasz w takie prawdziwe RPG, takie że znajomymi i w ogóle. Jeśli tak to jakie dokładniej???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nieee, gram tylko w takie nieprawdziwe, na komputorze. W Neverwinter na przykład pykałam, tam się grało online, więc można było jakichś znajomych nawet spotkać. :D

      Ale mam chęć, plan i możliwość zobaczenia, jak się gra w RPGi, na naszym słynnym Pilkonie, także nadrobię tę niewiedzę!

      Usuń
  8. Świetna recenzja, uwielbiam czytać Twoje teksty, kiedy następna recenzja?:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jejku, dziękuję! <3

      A następna zapewne będzie kiedy znów zdarzy mi się obejrzeć coś okropnego. :D

      Usuń
  9. O filmie nie czytałam bo nadal jestem rozdarta czy iść czy jednak nie jest to warte tylu hajsów, ale serial oglądałam! I bardzo mi się podobał!! <3 ah, te czasy młodości... Po trailerach filmu przypomniałam sobie o tej bajce i się zastanawiałam czemu nikt do tego nie nawiązuje jeśli chodzi o film, stwierdziłam jednak że może tylko mi się tak kojarzy a serial był jednak o czymś innym...
    Jak widać- myliłam się :D
    >nostalgia bardzo<

    OdpowiedzUsuń
  10. Chciałam napisać, ze kilka dni temu obejrzałam "Adele Blanc-Sec", tez na podstawie francuskiego komiksu, ten sam reżyser, a film jest zabawny, klimatyczny, bardzo mi się spodobał.
    Jestem ciekawa co myślisz. Dlaczego Adele się udała a Valerian nie?

    OdpowiedzUsuń
  11. Świetny wpis! Plakaty robią bardzo duże wrażenie!:)

    OdpowiedzUsuń
  12. Po obejrzeniu tytułowego "dzieła"(?) zaguglałam, żeby zobaczyć, co inni o filmie myślą. I mogę się jedynie w 100% zgodzić.
    p.s. Ta recenzja jest 10 razy lepsza i zabawniejsza niż rzeczony film.

    OdpowiedzUsuń

Fajnie, że jesteś! Możesz napisać mi komcia, korzystając z tego oto miniporadnika formatowania:

[b]tekst[/b] - pogrubienie
[i]tekst[/i] - kursywa
[a href="www.jakaśstrona.pl"]tekst[/a] - link ukryty

Zamiast nawiasów kwadratowych [] wstawiamy nawiasy ostre <>

Polecany post

Sims 4 - Legacy Challenge - prolog

Dziś będę odtwórcza  mam dla Was coś niesamowitego - Legacy Challenge dla Sims 4! Zainspirowana Projektem "Prokrastynacja" mego ...

Facebook

Blogger

Subscribe