5 głosów, które zrobiły mi ciary

13:58


Post z serii "nie znam się, to się wypowiem" - czyli Lunatyczka znowu pisze o muzyce!

Powszechnie wiadomo, że o gustach się nie dyskutuje, że melomana każdego rajcuje co innego, a także wolnoć Tomku w swoim domku. Mimo to chciałabym podzielić się własnymi, mocno subiektywnymi odczuciami na temat kilku artystów i przekonać się, czy w Internetach znajdują się jakieś zbłąkane dusze, które podzielą ze mną te poglądy (co będzie ciekawym doświadczeniem); albo zechcą z nimi polemizować (co będzie jeszcze ciekawszym doświadczeniem); albo stwierdzą, że nie znam się na muzyce (co nie będzie niczym odkrywczym, no ale).


http://gotmerockin.blogspot.com/2013/03/obywatel-grzegorz.html
1. Grzegorz Ciechowski
Republika była jednym z pierwszych zespołów, którymi od najmłodszych lat karmił mnie zakochany w rocku bywalec koncertów i festiwalowiec Jarocina - mój tatuś. Czy robił dobrze - trudno powiedzieć; repertuar tej grupy nie należy do takich, które małe dziecko przetrawia bezproblemowo.

Istotnie - słyszałam, co grają Republikanie, a wszystkie teksty i melodie znałam na pamięć. Ale prawdziwie słuchać tych utworów zaczęłam właściwie dopiero teraz, gdy mój mózg w końcu potrafi przetrawić te wielokrotnie złożone, psychodeliczne warstwy tekstowe we właściwy sposób.

Mimo tego pierwotnego niezrozumienia, jednego byłam pewna już od chwili zapoznania się z Republiką - Ciechowski nie dość, że pisał niezrównane teksty, to jeszcze dysponował wokalem, jakiego nie uświadczymy już prawdopodobnie nigdy. Serio, kto tak teraz zaśpiewa? Co to za skala głosu? Czy w ogóle możliwe jest wstrzelenie się w dokładnie te same rejestry, które swego czasu zaproponował nam Obywatel? Zresztą nieważne - ciary mocno.

Utwór do posłuchania - Ciało, w którym zachwyca mnie, że z takiego niczego, z takiego prozaicznego, męskiego oczekiwania na kąpiącą się ukochaną, Ciechowski uczynił sytuację liryczną, nabrzmiałą nienachalnym erotyzmem i leniwą, jak senny tygrys, niecierpliwością.



http://lennon.wrzuta.pl/obraz/2zIEjrhFCKR/bono-madrid-the-joshua-tree
2. Bono
U2 było drugim filarem, na którym tata mógł oprzeć budowę mojego gustu muzycznego. Rany, jak ja mu jestem za to wdzięczna - dzięki temu, po krótkich i wstydliwych odchyłach w kierunku Ich Troje i Dody sama byłam w stanie wrócić na właściwą ścieżkę dobrej muzyki.

Utwory przemiłych panów z Irlandii przyswajałam łatwiej i z większą przyjemnością - a ponieważ nie rozumiałam tekstów, mogłam skupić się na przeżywaniu warstwy instrumentalnej. A ona nieodmiennie robiła na mnie duże wrażenie. Pozostawało tak aż do momentu, w którym nagle uświadomiłam sobie, że słucham i rozumiem po angielsku. Wówczas z radością odłożyłam na półkę starą tatową książeczkę z kiepskimi tłumaczeniami tekstów (gdzie nobody like you = nikt cię nie lubi) i zaczęłam przeżywać od początku. Odkrywanie na nowo utworów, których słuchało się całe życie, to niesamowite doświadczenie.

A wokal? W wokalu się zakochałam. I jest to stałe uczucie, trwające aż po dziś dzień (i pewnie jeszcze dłużej). Taki trochę zawodzący, ale czysty, silny i męski... ach, ciary, ciary!

Utwór do posłuchania - Ultraviolet, który jest być może mocno średni, romantyzm jego treści chwilami nasuwa wątpliwości (porównanie miłości do żarówki jest, powiedzmy, mocno nowatorskie), a ilość bejbe w refrenie obecnie przywodzi na myśl złe skojarzenia - ale jednak, w jakiś magiczny sposób, urzeka.




http://www.listal.com/viewimage/917058
3. Robert Smith
Na wstęp mojej edukacji muzycznej składała się również twórczość takich grup jak Dire Straits, Pink Floyd, Deep Purple i jeszcze parę innych klasyków - dotarcie do The Cure było więc tylko kwestią czasu. I o ile wszystkie wymienione zespoły wzbudziły mój spory szacunek, tak Smith przykuł moją uwagę w silniejszym stopniu.

Z twórczości The Cure wybrzmiewa bowiem zaawansowana, wypracowana, profesjonalna melancholia. I chociaż zdaję sobie sprawę, że przez to ich utwory bywają smutne, monotonne i nużące, to jednak coś mnie przy nich trzyma - fakt, że są w tym autentyczne. Że grało je kilku poważnych, nadwrażliwych chłopaków, którzy próbowali pogodzić się z własnym smutkiem, monotonią i znużeniem. Że ich gra właśnie taka smutna, monotonna i nużąca miała być. Bo takie jest życie.

I do kompletu - płaczliwy lament Smitha. Oooch, takie ciary.

Utwór do posłuchania - Love song, który właśnie jest taki smutny, że ściska, tak bliski monotonii, że wycisza, tak nieomal nużący, że intryguje, a człowiek zastanawia się, czy w końcu zrobi się nudno, czy znowu coś przykuje jego uwagę?
Podobno był to prezent ślubny dla pani Robertowej Smith. Ja od Księcia dostałam Simsy 4. Oh well.




http://jazzinphoto.wordpress.com/2013/11/04/sting-1979/
4. Sting
Miałam więc przesłuchanych niemal wszystkich klasyków gatunku. Jednak był zespół, który w jakiś sposób odstawał od tej stawki - The Police.

Był nietuzinkowy muzycznie - każdy ich kolejny utwór stanowił akustyczną niespodziankę, jakby powstał w zupełnie innych okolicznościach, w co najmniej innym miejscu, a nawet w innym czasie i pod wpływem skrajnie innej używki inspiracji. 

Irytowało mnie - małego rockowca - że nie mogłam z czystym sumieniem przypisać ich do wyznawanego przeze mnie gatunku - to nie był rock, który znałam! The Police było zbyt gładkie, zbyt bezbłędne, zbyt symfoniczne i w ogóle zbyt ładne. Ale jednak z jakiegoś przedziwnego powodu nie przestałam ich słuchać a potem trafiłam na Stinga solo i wydało się, dlaczego.

Bo mi się podoba ten zbyt gładki, zbyt bezbłędny, zbyt symfoniczny i zbyt ładny wokal! Ciary jak czołg.

Utwór do posłuchania - Sister Moon, z gatunku tych, których dobrze by się słuchało w ciemnym, zadymionym klubie jazzowym dawnej Ameryki. Tak po prostu.




http://petit-pony-polli-in-musicland.blog.onet.pl/2008/12/07/hatifnats/
5. Michał Pydo
W końcu w mym bogatym życiorysie nastał moment, kiedy to weszłam w okres buntu - stałam się punkiem (czerń, trampki i agrafki), wpadłam w złe towarzystwo (klub literacki) i słuchałam ostrej muzyki (O.N.A. i Happysad).

Przy okazji, kierowana sugestiami złego towarzystwa, poszukiwałam nowych brzmień w dziedzinie muzyki polskiej. Odkryłam Leniwca, Koniec Świata oraz Zabili Mi Żółwia, jednak nie zaspokoiły one mojego pragnienia odkrycia czegoś większego. Brnęłam więc dalej, natrafiając na nieco bardziej miękki grunt ówczesnych świeżynek -  były to Pustki, Muchy, Kumka Olik i Saluminiezia. Aż w końcu dotarłam do Hatifnats.

Hatifnats było zjawiskiem osobliwym, bowiem w pewnym momencie po prostu pojawiło się na firmamencie polskich kapel. I błysnęło jak supernowa - nagle, z daleka, oszałamiająco, i na krótko. Załapałam się na ten błysk, kiedy ich świeżo wydaną płytę lansowała Trójka... i przepadłam. Jeszcze nigdy coś tak delikatnego nie wywarło na mnie tak ciężkiego wrażenia. Mgliste melodie o magicznym, nieuchwytnym klimacie z subtelnością godną babiego lata na łasce jesiennego wiatru niespodziewanie dały mi w pysk, a mnie to podjarało.

No i wokal - absolutnie, skrajnie niemęski! - a robi mi ciary jak cała pancerna dywizja.

Utwór do posłuchania - Waking in the dark, który osadza słuchacza w nieomal mistycznym krajobrazie i, nie zawracając sobie głowy prozaiczną podróżą przez aparat słuchowy do mózgu, szybkim strzałem trafia wprost w głąb duszy i rozchodzi się po całym ciele.


___________________________________________________

Ciężko jest wrócić do Internetów w sposób czynny! Ten tekst miał zawierać dziesięć głosów, ale płodzenie wyszukanych poetycko-muzycznych porównań wykończyło mnie doszczętnie i poległam w połowie. O dalszych pięciu głosach pobujam Wam kiedy indziej. 

A następnym razem chyba wreszcie będzie coś o lalkach!


Podobne posty

3 komentarze

  1. Bono, Bono, Bono <3! Często maltretuję U2 w swoim odtwarzaczu. Na płytę i koncert czekam jak na święta. Może wstyd przyznać (bo to takie komercyjne wybory, a oni mają wiele lepszych kawałków), ale Bono najbardziej mnie bierze w Sunday, Bloody Sunday i w Electrical Storm :D.
    Roberta i Ciechowskiego też lubię, tylko, że w nie za dużych ilościach na raz ;)
    Ale i tak największe ciary powoduje głos Gahana - są lepsi wokaliści od niego, ale co ja biedna poradzę :D.

    To przypadek, że wymieniłaś tylko męskie głosy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heh, mnie też Bono najbardziej bierze w tych "komercyjnych" kawałkach, i może jako tru fan też powinnam się tego wstydzić... no ale cóż poradzę, że With or without you jest takie fsruszajonce? ;_;

      Depesze z kolei nie biorą mi wcale, natomiast Smith i Ciechowski są jak dobra whisky - tego się nie pije litrami, tym się delektuje, i to wyłącznie w odpowiednich okolicznościach!

      Przypadek? Nie sądzę :> Po prostu jakoś tak zawsze lepiej mi się słuchało śpiewających facetów.
      No ale przewidziałam Twój zarzut i do drugiej części powyższego zestawienia mam przygotowane kobiece głosy w zawrotnej ilości 1,5 (przynajmniej nie wyjdę na skrajną seksistkę) :P

      Usuń
    2. Ależ to nie był zarzut. Na moich playlistach też królują panowie, mało jest kobiecych głosów, które naprawdę lubię ;).

      Usuń

Fajnie, że jesteś! Możesz napisać mi komcia, korzystając z tego oto miniporadnika formatowania:

[b]tekst[/b] - pogrubienie
[i]tekst[/i] - kursywa
[a href="www.jakaśstrona.pl"]tekst[/a] - link ukryty

Zamiast nawiasów kwadratowych [] wstawiamy nawiasy ostre <>

Polecany post

Sims 4 - Legacy Challenge - prolog

Dziś będę odtwórcza  mam dla Was coś niesamowitego - Legacy Challenge dla Sims 4! Zainspirowana Projektem "Prokrastynacja" mego ...

Facebook

Blogger

Subscribe